poniedziałek, 15 lutego 2016

PZL P.11 - "Maszyna orłów"

1 września Anno Domini 1939 o godzinie 5:45 podporucznik Władysław Gnyś, poderwał swoją "jedenastkę" z lotniska w Balicach pod Krakowem. Przed nim startował jego dowódca kapitan Mieczysław Medwedecki. Rozkaz brzmi: przechwycić nieprzyjacielskie bombowce, wracające po bombardowaniu Krakowa. W trakcie lotu wznoszącego porucznik dostrzegł dwa niemieckie Junkersy 87b. Nieprzyjaciel pojawił się nagle, zaskakując zupełnie polskiego pilota. Gnyś dostrzegł jak jeden z nich sieje serią w kierunku jego dowódcy. Pierwsze kule okazały się niecelne, jednak Medwedecki najwidoczniej nie zauważył wrogich samolotów. Jego maszyna nadal wznosiła się nie wykonując żadnych manewrów. Niemiec za drugim razem przyłożył się bardziej, druga seria podziurawiła PZL 11. Mieczysław Medwedecki z przestrzeloną wątrobą próbował "posadzić" swój samolot na polu, jednak przy próbie lądowania maszyna stanęła w płomieniach. Pilot zmarł na skutek złamania podstawy czaszki. Był to pierwszy polski, a zarazem aliancki pilot, który poniósł śmierć w tej wojnie.
Gnyś w tym samym czasie zaatakował drugiego Ju87, jednak dostał się pod ogień Leutnanta Franka Neuberta, który chwilę wcześniej zestrzelił jego kolegę. Wspaniała zwrotność polskiego samolotu, była jedyną przewagą nad nieprzyjacielem i umożliwiła ucieczkę przed Niemcami. Odchodząc od miejsca potyczki skierował się w stronę Olkusza, po kilku chwilach zauważył sunące w szyku sylwetki Dornierów 17E. Polak nie zamierzał unikać walki, postanowił samotnie zaatakować. Miał tylko jedną szansę, jego myśliwiec był wolniejszy od niemieckich bombowców o jakieś 60km/h. Wykorzystując przewagę wysokości opadł w dół i otworzył ogień z dwóch KMów. Iskry i strzępy poszycia sypnęły się z wrogich maszyn. Jedna z nich zachwiała się i zbaczając z kursu uderzyła w lecącą obok. Dwa niemieckie Dorniery runęły na ziemię. Dwa pierwsze nazistowskie samoloty zostały zaliczone polskiemu pilotowi. Podporucznik Władysław Gnyś jest pierwszym alianckim pilotem, który zestrzelił niemiecki samolot. 
*Tekst na podstawie meldunków i przekazu świadków.

PZL P.11c ze 112 eskadry myśliwskiej III Dywizjonu 1 pułku lotniczego na manewrach latem 1939 roku. 

Powiedzenie - "Polski lotnik jak trzeba będzie to i na drzwiach od stodoły poleci" - było przez lata nadużywane, a wręcz straciło swoje prawdziwe znaczenie. Często interpretuje się je jako prześmiewcze i poniżające, zapominając o jego etymologii. Zwrot ten był powtarzany przez polskie asy lotnictwa, takie jak Stanisław Skalski, czy Witold Urbanowicz. Nie wynikało to jednak z pychy polskich lotników, bo nie oni go wykuli. Kiedy Anglicy w obliczu braku pilotów, byli zmuszeni sięgnąć po obcokrajowców. Okazało się, że Polacy, którzy do tej pory byli traktowani przez nich jako dwukrotni przegrani. Raz w walkach wrześniowych i drugi raz w walce o francuskie niebo, zawstydzili ich swoim kunsztem, determinacją i skutecznością. Przypominając sobie na jakim sprzęcie latali w 1939, Brytyjczycy wyrażali tym zdaniem swoje uznanie.

Na początku lat 30 samolot inżyniera Zygmunta Puławskiego był jedną z najnowocześniejszych konstrukcji na świecie. Głównie dzięki patentowi polskiego inżyniera, specjalnej konfiguracji skrzydeł w kształcie spłaszczonego M. Układ ten zwany jest Płatem Puławskiego lub "polskim skrzydłem".  Prototyp PZL P.11/I w grudniu 1931 roku, wystartował w konkursie samolotów myśliwskich w Istambule, deklasując swoją konkurencję. Curtiss, Smolik 31 i Dewoitine 53 musiały uznać wyższość polskiej konstrukcji. Maszyna była jednomiejscowym górnopłatem z otwartą kabiną, o stałym podwoziu. Dwa karabiny maszynowe znajdowały się w kadłubie, w niektórych, późniejszych wersjach P.11c zainstalowano dodatkowo dwa KMy w skrzydłach. Udźwig bomb, które można było podczepić pod skrzydła wynosił 50Kg. Zasadniczo do polskiego lotnictwa trafiły wersje "a" i "c". Pierwsza nie różniła się budową wiele od samolotu P.7, zmieniono jedynie silnik na mocniejszy. Montowano w nich produkowane w Polsce na licencji silniki gwiazdowe Bristol Mercury o mocy 500/550KM. Myśliwiec w wersji c posiadał poprawiony kadłub o obniżonym silniku, co znacznie poprawiło widoczność z kabiny, oraz dopracowano kształt skrzydła. Zwiększono również moc silnika do 600/630KM. Samoloty zależnie od wersji rozwijały prędkość 340 do 367 km/h i mogły wzbić się na wysokość 8.000m. Rumunia zamówiła 50 samolotów w wersji P.11b (PZL P.11 z silnikiem Gnôme-Rhône) dostarczono je w 1933. "Jedenastki" w wersji a do eskadr lotniczych zaczęto wprowadzać latem 1934 i było ich około 50 sztuk. Do wybuchu wojny dostarczono dodatkowo 155 samolotów P.11c, można się spotkać z danymi mówiącymi o 175 maszynach. Jednak najprawdopodobniej jest to zawyżona liczba.

PZL P.11/I Pierwszy prototyp 

 Od sierpnia 1936 roku kierowano samoloty do Wołynia, miały one bronić przestrzeni powietrznej przed sowieckimi maszynami zwiadowczymi. Rosjanie często zapuszczali się na terytorium Polski by fotografować wznoszone tam umocnienia. Pierwszą ofiarą polskiej "jedenastki" stał się bolszewicki Polikarpow R-5, zestrzelił go porucznik Witold Urbanowicz, jeden z późniejszych dowódców dywizjonu 303. Sam bohater opisuje całe zajście w następujący sposób:
„Otrzymaliśmy rozkaz strzelania do obcych samolotów. Stale lataliśmy z ostrą amunicją. Rozkaz II Oddziału Sztabu Generalnego mówił, że możemy tylko strzelać w obronie własnej. Zauważywszy sowiecki samolot, powinniśmy podlecieć do niego i pokazać skrzydłami »wracaj do domu«. W większości przypadków Rosjanie byli posłuszni i odlatywali na wschód. Pewnego razu w czasie lotu patrolowego z por. Wincentym Nałęczem jeden z sowieckich samolotów nie zareagował. Podleciałem niedaleko, a on zaczął do mnie strzelać pociskami smugowymi. Nie wierzyłem. Zawróciłem momentalnie. Drugi raz podszedłem do niego, a on ponownie zaczął strzelać. Nie zastanawiając się, z dalszej odległości otworzyłem ogień. Krótkimi seriami zacząłem ostrzeliwać skrzydło i silnik. W pewnym momencie on zadymił. Samolot porucznika Nałęcza był obok mnie, ale nie strzelał. On schował się w chmury, a ja wróciłem na lotnisko. Krasnodębskiemu, który był dowódcą eskadry, powiedziałem, że strzelałem, a ten mówi: »Tylko absolutnie nikomu nie mów o tym, żeś strzelał. Powiedz, żeś strzelał, tylko żeby wypróbować karabin maszynowy nad bagnami«. Mechanicy nic nie wiedzieli, za to mój rusznikarz od razu się zorientował, dlatego że amunicji brakowało, i po lufie karabinu. Na drugi dzień ukazała się krótka notatka w prasie polskiej, że wczoraj rozbił się samolot w bagnach poleskich z niewiadomych przyczyn i na tym się skończyło. Rosja nie reagowała i u nas było cicho. Ja w ogóle nie przejmowałem się tym samolotem i w ogóle nikt nawet nie wiedział o tym oprócz Krasnodębskiego".  

Lecące PZL P.11c  numer boczny 10 ze 121 eskadry, oraz numery boczne 3 i II ze 122 eskadry. Zdjęcie przedwojenne.

Samoloty PZL P.11 zostały jednak szybko zweryfikowane przez dynamiczny rozwój lotnictwa na świecie. W dniu wybuchu wojny były to już przestarzałe maszyny. Dużo wolniejsze, słabiej uzbrojone niż niemieckie samoloty i o nieaktualnej konstrukcji. Jedynymi zaletami była wyjątkowo dobra zwrotność i duża prędkość wznoszenia, dawało to przewagę w walce kołowej. Okazały się bardzo sprawne przy użytkowaniu z lotnisk polowych, dzięki krótkiemu rozbiegowi przy starcie i świetnemu wznoszeniu.
Niestety polskie samoloty nie były w stanie dogonić żadnego niemieckiego samolotu, gdy ten postanowił odskoczyć. Nowoczesne Messerschmitty Me-109 były szybsze aż o 150 - 185km/h.

PZL P.7a na lotnisku w Dęblinie.

Kapitan Zdzisław Krasnodębski wspomina wydarzenia z dnia 3 września 1939 roku:
"Trzeciego rano wystartowaliśmy jak zwykle na alarm i na wysokości około 3000 metrów spotkaliśmy dywizjon Messerschmittów 110, które zaatakowaliśmy. Wywiązała się zacięta walka, zaroiło się wkoło od walczących maszyn, smugi pocisków przecinały błękit nieba, krzyżując się z dymem palących się samolotów. Jednak walka ta długo nie trwała, gdyż niemieccy piloci zorientowawszy się, że mamy nad nimi przewagę w walce kołowej, dzięki dużej zwrotności naszych maszyn, zaczęli się wycofywać, a myśmy ich ścigali. Goniłem jednego z nich, ale niestety odległość zaczęła się zwiększać, więc widząc bezcelowość dalszego pościgu zawróciłem w stronę lotniska. Dolatując do miejsca, gdzie tak niedawno wrzała walka kilkudziesięciu samolotów, zobaczyłem obecnie tylko jednego Messerschmitta. Zdając sobie sprawę z tego, że samolot wroga jest szybszy od mego i trudno mi będzie dolecieć do niego od tyłu, na odległość skutecznego strzału zdecydowałem się na atak z przodu.
Lecieliśmy na siebie łeb w łeb, z moją lekką przewagą wysokości, jednak ognia z daleka nie otwierałem, gdyż mając tylko dwa karabiny maszynowe musiałem podlecieć blisko, aby mój atak był skuteczny. Pilot niemiecki natomiast miał ogromną przewagę uzbrojenia, mając cztery karabiny i dwa działka, zaczął strzelać ze znacznej odległości. Gdy zobaczyłem smugi pocisków w linii mojego lotu, poderwałem maszynę w górę, aby wydostać się ze strefy obstrzału, lecz w tym momencie samolot mój został trafiony i stanął w płomieniach. Bez namysłu odpiąłem pasy, odłączyłem radiowe słuchawki i wyskoczyłem, pociągnąłem rączkę spadochronu, który się rozwinął i zawisłem pozornie bez ruchu, w przestrzeni. Spojrzawszy w dół zobaczyłem moją maszynę jak szła do ziemi ciągnąc za sobą wstęgę ognia i dymu, aby za chwilę roztrzaskać się i stać się bezkształtną masą metalu - zrobiło mi się jej żal.
Po chwili rozejrzałem się po niebie i spostrzegłem, że nieprzyjacielski samolot zrobił wiraż i bierze kierunek w moją stronę. Strach mnie ogarnął, gdyż przypomniałem sobie fakt, że poprzedniego dnia jeden z kolegów został ostrzelany w czasie, gdy wisiał na spadochronie. Umierać nie chciałem, a nie było szans uratowania się i byłem skazany na bezczynne czekanie na to, co nieubłagany los przyniesie... Nagle patrzę, a tu jedna z naszych maszyn wali na szkopa na pełnym gazie. Atak ten był kompletnym zaskoczeniem dla Niemców i po paru sekundach samolot, bez żadnego odruchu obrony, poszedł w płomieniach do ziemi wraz z załogą, a ja spokojnie wylądowałem pod osłoną latającego kolegi, którym był por. Cebrzyński.
Poparzenia opatrzył mi dywizjonowy doktor i dalej dowodziłem dywizjonem."

Na fotografii płonie wrak P.11c zestrzelony przez Messerschmitty 4 września 1939 roku. W maszynie zginął porucznik Tadeusz Jeziorowski


Pierwsza duża bitwa lotnicza II wojny światowej rozegrała się 1 września o godzinie 7 rano, w okolicach miejscowości Nieporęt. Brygada Pościgowa przechwyciła niemiecką wyprawę bombową na Warszawę. 80 bombowców Heinkel He 111 i Dornier Do 17 eskortowanych przez około 20 myśliwców Messerschmitt Bf-109, zostało powstrzymanych przez dwie eskadry PZL P.11 i jedną eskadrę PZL P.7, około 30 maszyn. Samoloty P.7 były przestarzałe i wyeksploatowane, pomimo to dzielnie radziły sobie w walce z wrogiem. Niemcy tego dnia jeszcze dwukrotnie ponawiali atak. Polacy zestrzelili 14 wrogich maszyn uszkadzając 10 kolejnych i tracąc przy tym 10 własnych. Brygada Pościgowa w pierwszych dniach wojny skutecznie broniła stolicy, odpędzając silniejszego przeciwnika.
Dzięki determinacji i wysokim umiejętnościom polskich lotników, udało się zniwelować techniczną przewagę Luftwaffe. W walkach o polskie niebo stracono 114 maszyn, udało się jednak zestrzelić 126 niemieckich samolotów, w tym 9 Messerschmittów Bf-109 i 6 Bf-110. Jednym z przykładów tego jak walczyły polskie "orły" może być postać podporucznika Jana Dzwonka i jego "czwórki". Jeszcze przed wojną, pilot oddelegowany do wspierania oddziałów KOP, postanowił ozdobić swój samolot. Wymalował na prawym boku numer 4 i własne godło przedstawiające wielobarwnego indyka. Był tak przywiązany do swojej "czwórki", iż latał tylko i wyłącznie na niej. 2 września o 16:00 wystartował wraz z podporucznikiem Edwardem Kramskim by zwalczać niemieckie samoloty nękające piechotę na linii frontu. W okolicy Wielunia natknęli się na zwiadowczy Hs 126, który szybko zestrzelili. Niestety w chwile potem zaatakowało ich 5 Me. Bf 109. Kramski został zestrzelony i poniósł śmierć, Dzwonkowi udało się uciec w stronę Łodzi. Jego maszyna była podziurawiona od niemieckich kul, sam pilot zaś miał przestrzelone udo i lewą dłoń. Nad miastem trwała własnie walka PZLi z niemieckimi Bf 110. Niewiele się namyślając, ranny Dzwonek włączył się do bitwy. W trakcie walki kołowej trafił go tylny strzelec Messerschmitta, "czwórka" stanęła w płomieniach. Z palącym się ubraniem pilot wyskoczył z myśliwca. Gdy "wisiał" na spadochronie niemieckie samoloty strzelały w jego kierunku, na szczęście kapitan Jan Malinowski z 162 eskadry, przegonił napastników ratując życie Dzwonkowi.

PZL P.11c numer boczny 4, wraz z pilotem podporucznikiem Janem Dzwonkiem.

17 września, polscy piloci stoczyli kilka potyczek z sowieckimi samolotami, zakończonymi zwycięstwami. Później była już tylko ewakuacja do Rumunii i na Węgry. Ostatnie loty bojowe były prowadzone przez dwa P.11 nad oblężoną Warszawą, z samorzutnie utworzonej eskadry.
Do Rumunii przeleciały 43 "jedenastki", które zostały bezprawnie wcielone do tamtejszego lotnictwa wojskowego i brały czynny udział w walkach na froncie wschodnim do połowy 1942 roku. Na Węgrzech znalazła się jedna maszyna, która najpierw latała jako jednostka wojskowa, później jednak należała do Aeroklubu Politechniki Budapesztańskiej. Samolot został zniszczony zimą 1944/1945 roku. Sowieci przejęli 5 PZLów, nie badali ich jednak ani nie eksploatowali w żaden sposób. Niemcy zdobyli kilkanaście samolotów, które użyli jako rekwizytów przy nakręcaniu filmów propagandowych. Jeden egzemplarz o numerze 8.63 został wystawiony w Muzeum Komunikacji i Techniki w Berlinie. W 1944 ewakuowano go do Czarnkowa. Po wojnie trafił do Muzeum Lotnictwa w Krakowie i jest tam najcenniejszym eksponatem. Chociażby z tego względu, iż jest to jedyny zachowany egzemplarz samolotu PZL P.11 na świecie.

PZL P.11c O numerze taktycznym 2 i seryjnym 8.63. Jedyny zachowany egzemplarz tej maszyny, wystawiony w krakowskim Muzeum Lotnictwa.
          
Samoloty Państwowych Zakładów Lotniczych P.11 były trzonem polskich powietrznych sił zbrojnych. Miały one również największy udział w liczbie zestrzelonych samolotów w czasie wojny obronnej. W 1939 roku planowano produkcję nowoczesnych samolotów PZL P.50 "Jastrząb", jednak z uwagi na zagrożenie wojną i pilne zapotrzebowanie na lepszy sprzęt lotniczy zdecydowano się na budowę kolejnej wersji "jedenastki". Zastosowano w niej silnik z "Jastrzębia", uskrzydlenie z P.24 i kadłub z seryjnego samolotu P.11. Jedynym wyjątkiem była tu zamknięta kabina pilota. Samolot nazwano PZL P.11g "Kobuz", został oblatany 15 sierpnia 1939 i zatwierdzony do produkcji. Pierwszych 90 maszyn miało trafić w ręce wojska w 1940 roku. Przygotowania do produkcji przerwała jednak niemiecka agresja na Polskę. Jedyny egzemplarz "Kobuza" został ewakuowany przez pilotów fabrycznych do  Lwowa i dalej do Wielicka, gdzie 12 września przeszedł na stan klucza myśliwskiego OPL. Samolot uzbrojono w 4 KMy (seryjnie miało być ich 6) i wraz z trzema P.7 osłaniał lotnisko dwóch Dyjonów bombowców PZL "Łoś". Maszynę przydzielono porucznikowi Henrykowi Szczęsnemu, który żartobliwie nazywał ja "Łobuz". 14 i 15 września udało się zestrzelić dwa bombowce HE 111. Drugiego dnia pilot odniósł rany, spowodowane odłamkami metalu. Uszkodzeniu uległy również przewody pneumatyczne KMów. Samolot jednak udało się bezpiecznie doprowadzić na lotnisko. Dalsze losy ostatniej i jedynej zmodyfikowanej wersji "jedenastki" nie są znane. Można doszukać się przekazów jakoby przeleciała na Węgry, ale nie ma na to żadnego potwierdzenia. Fałszywą wydaje się również wersja, w której "Kobuza" zniszczono na lotnisku w czasie bombardowania Okęcia. Jego losy pozostaną jedną z wielu niewyjaśnionych tajemnic II Wojny Światowej. Nie są mi również znane żadne fotografie tej ostatniej maszyny myśliwskiej, polskiej produkcji.

Grafika komputerowa przedstawiająca polski samolot myśliwski PZL P.11g "Kobuz" 

Czy "Kobuz" był by w stanie konkurować z nowoczesnymi Messerschmittami? Jego prędkość maksymalna - 390Km/h, była nadal niższa od niemieckich kontrahentów o około 80Km/h. Jedynie maksymalna wysokość 10.000m była nieznacznie lepsza od Me Bf 109 C-1. Na to pytanie należy odpowiedzieć w ciut inny sposób. Jak radziły sobie polskie "orły" na zwykłych "Jedenastkach"? Co gdyby w ich ręce oddać jeszcze lepszą maszynę, lepiej uzbrojoną?
Pewnym jest, że w perspektywie całości działań wojennych we wrześniu '39, nawet te planowane na 1940 rok 90 sztuk "Kobuza" niewiele by zmieniło.  Trzeba jednak wiedzieć, iż polscy piloci (nie tylko myśliwców) w obliczu nierównej walki o niebo nad ojczyzną, wypełnili swoje zadanie najlepiej jak mogli. Przede wszystkim jednak, należy sobie uświadomić, że ich sława i bohaterstwo nie zaczęły się w trakcie Bitwy o Anglię. Miało to miejsce znacznie wcześniej bo w 1939 roku nad Polską kiedy trzeba było bronić kraju na przysłowiowych "drzwiach od stodoły".  
     

Polskie "Orły" w przededniu wojny. Zdjęcie z manewrów przeprowadzonych latem 1939 roku. Niestety nie potrafię ustalić tożsamości pilotów. 


Powiązane artykuły.

14 komentarzy:

  1. Znowu perełka. bardzo lubię tu przychodzić i ta niepewność: "o czym dziś będzie, czy w ogóle." Kiedy widzę nowy tytuł zawsze się uśmiecham. W każdym razie dzięki za twoją pracę i powodzenia w dalszym tworzeniu tych artykułów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuje i zapraszam do dalszego odwiedzania strony.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja nie nadazam za pojawiajacymi sie wciaz nowymi "ciekawostkami".Czy to zrodlo jest niewyczerpane? Z pewnoscia dla Tych,ktorzy znajduja radosc w odkrywaniu szczegolow,ktore odslaniaja niesamowitosc danej rzeczywistosci i majace tak wielki wplyw na ksztaltujaca sie przyszlosc. Zycze by ta radosc i tworcza ciekawosc trwaly i pomagaly czytelnikom Twojej"Strony"po prostu rozumiec lepiej nasze dzisiaj.

    OdpowiedzUsuń
  4. Super strona uwielbiam czytac tutaj ruzne ciekawostki historyczne . Dziekuje good job !
    Michal

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dziękuję, staram się by było ciekawie i rzetelnie. Każdy zadowolony gość mojej strony jest dla mnie motywacją i na wagę złota.

      Usuń
  5. Na ostatnim zdjęciu drugi pilot od lewej przypomina Tadeusza Sawicza

    OdpowiedzUsuń
  6. Przeczytałem każdy artykuł na blogu, gratuluję ogromnej wiedzy, zaparcia w poszukiwaniu prawdy i ciekawostek. Kibicuje w dalszych artykułach, niektóre mogą się pojawiać częściej hehe :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki wielkie. Uczę się z każdą nową historią. No i cieszy mnie niezmiernie, że mam dla kogo to wszystko opisywać.

      Usuń
  7. Bardzo ciekawy blog, odkryłem go niedawno i czytam niemal codziennie w drodze do pracy. W świetle nowszych publikacji i dokumentów niemieckich liczba 126 zestrzelonych maszyn niemieckich wydaje się zawyżona. Na zdjęciu nr 4 od góry znajduje się P7a a nie P11c, pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  8. Bardzo ciekawy i wartościowy artykuł. Chciałbym zwrócić tylko uwagę na to, że samolot z nr 999 to PZL P.7a na lotnisku w Dęblinie, 1939 rok.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za zwrócenie uwagi. Korekta została dokonana.

      Usuń
  9. ...sądzę że, na grupowym foto trzeci od lewej to Aleksander Gabszewicz; w każdym razie bardzo podobny.

    OdpowiedzUsuń
  10. Pewnie ktoś już gdzieś to grupowe zdjęcie opisał w komplecie, ale na moje oko sprawa przedstawia się następująco (od lewej): NN (chociaż coś mi świta), Eugeniusz Szaposznikow, Tadeusz Sawicz, Aleksander Gabszewicz, Benedykt Dąbrowski, Marian Szalewicz, Juliusz Frey i Stefan Pawlikowski. Zdjęcie wykonano podczas manewrów latem 1939 r.

    OdpowiedzUsuń

Komentuj - to dla mnie najlepsza motywacja.