czwartek, 5 stycznia 2017

Broń chemiczna II Wojny Światowej - Bałtycka "puszka pandory"

Późnym popołudniem 2 grudnia 1943 roku, Leutnant Ziegler siedział za sterami swego Junkersa Ju 88 czekając na wylot. Na płycie lotniska w pobliżu Mediolanu silniki uruchomiły pozostałe samoloty. Po kilku chwilach jeden po drugim zaczęły wznosić się w powietrze. Kiedy maszyna Zieglera znalazła się na wysokości przelotowej, do grupy bombowców dołączyły inne, wznoszące się z okolicznych lotnisk. 96 samolotów Ju 88 Skierowało się na wschód. Niemiecki pilot od dłuższego czasu czuł, że sprawy na frontach nie zmierzają w dobrym kierunku. Jednak gdy nad Adriatykiem do grupy flotylli powietrznej dotarło ostatnie 9 Junkersów, startujących z lotniska w Jugosławii, znów poczuł siłę Luftwaffe i przez moment uwierzył w zwycięstwo Rzeszy. Czteroosobowe bombowce z Kampfgeschwader 54 i 76 zmieniły kurs na południe, a następnie z powrotem na zachód. Celem był włoski port w Bari, miejsce, gdzie alianci dostarczali zaopatrzenie dla 8. Armii, która niedawno wylądowała we Włoszech. 
Ziegler leciał jedną z trzech maszyn przewodniczych, miał za zadanie "oślepić" radary sprzymierzonych i zrzucić nad portem flary, by pozostałe Junkersy mogły dokonać dzieła zniszczenia. Dochodziła 19:25 i zmrok robił się coraz czarniejszy, gdy w zasięgu wzroku Niemca znalazł się zaskakujący widok. Jego oczom ukazał się jasno oświetlony port, jak na dłoni było widać 75 stojących w nim statków. Z szoku wyrwał go głos w słuchawkach
- "Düppel abwerfen!" (zrzucić dipole)
Z trzech Junkersów posypały się całe chmury aluminiowych pasków, wirujących w powietrzu i wolno opadających. Te tasiemki nazywane przez Anglików Windows, skutecznie zakłóciły pracę alianckich radarów. Maszyna Zeiglera, wraz z pozostałymi dwoma "przewodnikami" zaczęła krążyć nad portem na wysokości 3.000 metrów. Niemcy nie musieli rzucać flar, by oświetlić cele pozostałym bombowcom...
W basenie centralnym portu w Bari, na kotwicy stał drobnicowiec pod polską banderą. SS "Puck" regularnie pływał z zaopatrzeniem dla wojsk sprzymierzonych. Do włoskiego portu zawinął z częściami zamiennymi i silnikami dla okrętów alianckich. Gdy zaczęło robić się ciemno, polski marynarz stanął na pokładzie i przyglądał się gorączkowym pracom rozładunkowym przy molo. Port oświetlono by przyspieszyć prace rozładunkowe, Niemcy jakoś wydawali się tu odległym zagrożeniem. Wzrok Polaka padł na amerykańskie statki amunicyjne SS "John Moltey" i stojący tuż obok SS "John Harvey". Normalnie ładunek amunicji miał pierwszeństwo i przeładowywano go w pierwszej kolejności, jednak drugi transportowiec cumował już od 4 dni przy molo "Foraneo". 
"Dziwne"
Pomyślał marynarz. Nim jego myśli zdołały zmienić tor, usłyszał, a raczej wyczuł pomruk silników. Kiedy spojrzał w górę, dźwięk przybrał na sile i zmieszał się ze świstem spadających bomb. 
"To niemożliwe, Luftwaffe straciło przecież dominację w powietrzu... i gdzie jest obrona przeciwlotnicza"
Przebiegło marynarzowi przez głowę. W tym momencie potężna eksplozja rzuciła go na pokład. To SS "John Moltey" wyleciał w powietrze, niemiecka bomba doprowadziła do eksplozji wybuchowej zawartości ładowni statku. W przeciągu sekund doszło do reakcji łańcuchowej i pochłaniając kulą ognia kilka obok cumujących statków, eksplodował SS "John Harvey." Marynarz nie zdążył stanąć na nogi, kiedy kolejna bomba trafiła jego własną jednostkę. "Puck" szedł na dno z rozerwaną burtą.
Niemieckie samoloty zniknęły tak nagle jak się pojawiły, Polak siedział w szalupie ratunkowej i pomagał wyciągać rozbitków. Marszczył czoło od przykrego zapachu, jaki docierał do jego nosa.
"Ciekawe, który nażarł się czosnku?" 
Spytał sam siebie...
Po bombardowaniu do jednego z okolicznych szpitali zaczęto dostarczać rannych. Lekarz w białym kitlu biegał od jednego, umazanego olejem i ropą pacjenta, do drugiego. Większość z nich miała ślady poparzeń. Panował istny chaos. Kiedy po kilku godzinach wyczerpującej pracy medyk wrócił do jednego z lżej poparzonych, któremu kazał czekać, Zaniemówił. Pacjent był prawie nieprzytomny, a na jego skórze pojawiły się nowe oparzenia i patrzył na lekarza niewidzącymi oczami. Nim ten zdołał zebrać myśli, jego oczy zaczęły sprawiać problemy, a na własnych dłoniach zauważył bąble i ten zapach...
"Mój Boże, czyżby Niemcy zrzucili na nas iperyt?"
Pomyślał panicznie, nim osunął się w letargu na podłogę...


Płonące, alianckie statki transportowe we włoskim porcie Bari. 2 - 3 grudzień 1943 roku.

Co się stało w Bari? Czyżby Niemcy faktycznie użyli zakazanej broni chemicznej przeciwko transportowcom sprzymierzonych?

Niemcy już w czasie I Wojny Światowej eksperymentowali z gazami trującymi i byli pierwszym krajem, który ich użył. Fritz Haber, niemiecki naukowiec żydowskiego pochodzenia, był pionierem w tej dziedzinie. Osobiście nadzorował uwalnianie gazu chlorowego pod Ypres a następnie prowadził oględziny ofiar i umierających w męczarniach ludzi. Wszystko po to by optymalizować i podnieść skuteczność broni chemicznej. Już po Wielkiej Wojnie w 1920 roku, pracując oficjalnie nad środkami owadobójczymi, stworzył Cyklon B. Środek którym naziści truli ludzi w komorach gazowych obozów koncentracyjnych. Badania nad bronią chemiczną w III Rzeszy trwały niemalże do ostatnich dni wojny, a niemieckie magazyny były wypełnione pociskami i bombami zawierającymi różnego rodzaju gazy.
Wróćmy jeszcze na chwilę do wydarzeń z 2 grudnia 43 roku. Nalot 105 bombowców Ju 88 trwał niespełna 25 minut, Niemcy stracili najprawdopodobniej tylko jedną maszynę, a według niektórych źródeł nie ponieśli żadnych strat. Bomby trafiły w statki amunicyjne, które eksplodowały podpalając inne jednostki, oraz ropę z uszkodzonego rurociągu, unoszącą się w wodzie. Eksplozja była tak potężna, iż w domach oddalonych o 11 kilometrów wyleciały szyby z okien. Z 75 stojących w porcie statków na dno poszło 17, a kolejnych 8 zostało uszkodzonych. Alianci stracili około 39.000 ton ładunku. W płonącej wodzie basenu portowego, śmierć poniosło około 1.000 osób, a kolejne 1.000 ofiar znalazło się po stronie ludności cywilnej miasteczka portowego. Z pośród żołnierzy, którzy trafili do szpitali i personelu medycznego, 628 osób zatruło się gazem musztardowym. W skutek którego ostatecznie 83 ludzi zmarło. Ile było zatruć i zgonów wśród ludności cywilnej, nie da się oszacować. Choćby dlatego, iż większość ludzi uciekło przed bombami i rozproszyło się w okolicy. Biorąc pod uwagę to zestawienie strat i skutków, które były odczuwalne podczas kampanii włoskiej, niemieckie bombardowanie było co najmniej równie spektakularne i bolesne co atak na Perl Harbor. Dlaczego więc cała historia jest raczej mało znana? Ano dlatego, że iperyt pochodził z ładowni amerykańskiego statku SS "John Harvey". Znajdowało się tam 2.000 bomb iperytowych typu M47A1. Czyli 100 ton bomb napełnionych 66 tonami substancji trującej. "John Harvey" wylatując w powietrze, ulotnił cześć swojego toksycznego ładunku. Chmura gazu powoli przesunęła się z basenu portowego w stronę portu i miasteczka, porażając żołnierzy i ludność cywilną. Reszta iperytu przedostała się do wody i tam mieszając z ropą i olejem, które stanowią dla niego idealny rozpuszczalnik, utworzyła śmiercionośny kożuch unoszący się na wodzie. Od pierwszych chwil katastrofy Naczelne Dowództwo starało się tuszować cała sprawę, nie podano informacji służbom medycznym na temat obecności iperytu, co z kolei skutkowało zbyt późnym rozpoznaniem i zwiększeniem ilości zgonów. Gdy umarła pierwsza ofiara gazu, 3 grudnia o godzinie 13, nadal nie znano przyczyn a zatruci pacjenci byli oznaczeni jako "jeszcze nie zdiagnozowani." Personel medyczny, jak również ci, którzy pomagali w ratowaniu, nieświadomie truli się substancją pokrywającą ludzi którym pomagali. Często wystarczyłaby zwykła zmiana ubrania i zimne kąpiele, by zneutralizować lub złagodzić działanie gazu musztardowego. Zamiast tego podawano maści na oparzenia i w brudnych, przesiąkniętych iperytem ubraniach kładziono pacjentów. Ludzie umazani ropą, która była w rzeczywistości emulsją iperytową, musieli czekać jako niezagrożeni. W ten sposób lekko porażone osoby doznawały poważnych urazów lub umierały.

Jeden z rannych marynarzy po nalocie na port w Bari 3 grudnia 1943 roku.

Do czego był potrzebny aliantom gaz musztardowy w europejskim porcie, do końca nie wiadomo, ponieważ wszelkie dokumenty utajniono. Zdarzenia nie dało się całkowicie zatuszować i w lutym 1944 wystosowano oficjalne oświadczenie. Sztab US Army potwierdził obecność broni chemicznej w Bari, jednocześnie podkreślając, że miała ona służyć wyłącznie jako środek bezpieczeństwa w razie użycia gazu przez Niemców. Całe zajście przykryto płaszczykiem milczenia i bagatelizowano. Winston Churchill nakazał by w brytyjskich dokumentach ofiary gazu figurowały jako: "Zmarli z powodu poparzeń w wyniku akcji nieprzyjaciela." Natomiast w swojej książce "Druga wojna światowa", nagrodzonej Literacką Nagrodą Nobla, poświęcił Bari dwie linijki:
"Niemcy dokonali całkowicie zaskakującego ataku na nasze zatłoczone nabrzeże w Bari, gdzie przypadkowy pocisk trafił w statek z amunicją, której wybuch spowodował zatonięcie 16 innych jednostek i stratę 30 000 t ładunku."
Dwight Eisenhower z kolei pisząc nieprawdę, starał się zmarginalizować obecność gazu:
"[...]na szczęście wiatr wiał w kierunku morza i uchodzący gaz nie spowodował żadnych strat."
Amerykanie ujawnili część dokumentów dopiero w 1959 roku, jednak dopiero w 1967 dzięki książce Glenna B. Infielda "Disaster at Bari" prawda o tragedii trafiła do opinii publicznej. Kuriozalne jest to, iż rząd brytyjski poinformował weteranów z Bari, że byli wystawieni na działanie gazów bojowych i podwyższył im renty dopiero w 1986 roku.

W 1925 roku Konwencja Genewska zakazała używania broni chemicznej. Jednak nie zakazała jej rozwijania i magazynowania. W 1939 roku Brytyjczycy posiadali szacunkowo około 40.000 ton gazu musztardowego i 14.000 ton Fosgenu. Wystarczająca ilość by uśmiercić 3 do 5 milionów ludzi. Winston Churchill, pomimo obaw angielskich naukowców, rozważał użycie gazów przeciwko III Rzeszy, gdyby inne metody zawiodły.
Konwencja pozostawiła również "furtkę", która zezwalała na użycie chemicznych środków bojowych w ramach odwetu. Czyli w wypadku gdy któraś ze stron złamała by postanowienia konwencji. Gdyby więc udało się komuś udowodnić użycie gazów bojowych, można by ich bezkarnie użyć samemu. Można sobie zadać pytanie czy Niemcy próbowali takiego wybiegu na początku wojny. Rzekomo w trakcie walk we wrześniu 1939 roku Polacy mieli użyć gazów bojowych. Jednak nie da się tego stwierdzić jednoznacznie. Teza ta opiera się wyłącznie na raportach i zeznaniach strony niemieckiej. Do tego wydaje się, iż prowokacja nie wypaliła. Propaganda niemiecka nie skorzystała z okazji i nie rozdmuchała całej sprawy.
Świerzo odrodzone państwo polskie, nie zamierzało rezygnować z opcji użycia bojowych środków trujących w razie potrzeby, na wypadek kolejnego konfliktu. Anonimowy przedwojenny autor zapisał:
"My Polacy nie mamy prawa łudzić się pseudo humanitarnymi frazesami, gdyż w krytycznej chwili nikt nam nie pomoże. W obronie naszej wolności możemy pomóc tylko sami sobie. Najlepszą gwarancją naszego pokoju i rozwoju jest przygotowanie Narodu Polskiego i Jego Armii do skutecznej obrony nie tylko w dziedzinie techniki, ale i chemii wojennej." 
W 1922 roku założono Instytut Badawczy Broni Chemicznej, gdzie badano głównie gazy używane w czasie I wojny światowej. Zajmowano się przede wszystkim opracowaniem środków prewencyjnych i neutralizujących. Nieoficjalnie prowadzono tam badania nad rozwojem broni chemicznej. Pod koniec lat 20, uruchomiono na francuskiej licencji produkcję fosgenu. Placówka przeszła pod Ministerstwo Spraw Wojskowych i w 1928 roku zmieniła nazwę na Wojskowy Instytut Przeciwgazowy. Według oficjalnych informacji do 1931 roku wyprodukowano w nim 104.585 kg iperytu i 106.796 kg fosgenu. Gazami napełniano pociski artyleryjskie 155 mm i 75 mm, oraz na mniejszą skalę bomby lotnicze. Zapotrzebowanie Wojska Polskiego na amunicję specjalną rozpisano na 25% ogółu będącego na stanie. Nadwyżki środków chemicznych lokowano w minach.
Polacy rozpoczęli nawet prace nad nowymi środkami trującymi. Badania w latach 1934 - 1935 nad lakrymatorami (gazami oddziaływającymi na błonę śluzową i rogówkę), głównie bromem i chlorem, okazały się dużym sukcesem. Inżynierowie Trochimowski–Gryszkiewicz i Sporzyński otrzymali związek fluoro-aceto-fenolu, który w stężeniu 0,001 grama na m³ powietrza potrafił natychmiast zabić świnię. Natomiast w zetknięciu ze spojówką wystarczył 1mg na kg masy ciała. Przedwojenny przemysł chemiczny w II RP pracował bardzo prężnie jednak pomimo dużych jego możliwości, w dniu wybuchu wojny armia polska nie mogła się równać z Niemcami, czy Rosją pod względem zaplecza i wyposażenia broni chemicznej. Zaskakujący jest fakt, iż największym problemem były nie same związki chemiczne a brak powłok do napełnienia nimi.
Do rzekomego użycia gazu przez Polaków miało dojść 8 września 1939 roku w Jaśle. A dokładniej na moście przez Wisłokę. Kiedy polscy żołnierze ostatnimi siłami bronili się na Podkarpaciu w Łomży, Niemcy zajęli już Łódź przygotowując się do szturmu na Warszawę. Cofające się Wojsko Polskie zaminowało most na Wisłoce w Jaśle, ale nie zdołało go wysadzić. Około godziny 19:30 saperzy z 2 Gebirgs Division zabrali się do rozbrajania ładunków. W tedy to miało dojść do wybuchu kilku min ukrytych na moście. Miały one rzekomo zawierać iperyt i zatruć śmiertelnie 4 żołnierzy, oraz poparzyć kilkunastu kolejnych. Incydent został opisany przez generała Willifranka Ochsnera, zwierzchnika niemieckich wojsk chemicznych, w raporcie z 21 września. dokument był podparty kilkoma fotografiami zniszczonego mostu. Zdarzenie zostało opisane przez nazistowską prasę. W Zeitungsverlag Krakau - Warschau II-88-91 z dnia 12 października 1939 roku napisano:
"Nowa zbrodnia angielska. Anglia dostarczyła Polsce gaz trujący [...] Nasz obrazek: widok miejsca wybuchu min przy moście na wschodnim brzegu Jasła. Eksplozja nastąpił jak wiadomo 8.9.39, w chwili, gdy oddział pionierów górskich usuwał zaporę na moście."


Rzekoma ofiara iperytu użytego na moście w Jaśle. Niemiecki saper, szeregowy Haun.

Dlaczego więc poddaje się ten epizod pod wątpliwość? Pomijając fakt, że rozkaz użycia broni chemicznej mógł wydać jedynie naczelny wódz, bo wiadomo, iż w trakcie działań wojennych zdarzają się różne incydenty. Materiał dowodowy jak i sam opis przedstawiony jest jedynie przez stronę niemiecką. Tytuły gazet to czysta zagrywka propagandowa, w której winą obarcza się Anglię, jako dostawcę trucizny. Swoją drogą po kilku dniach w prasie nie było już ani słowa na temat wydarzenia z 8 września. W grudniu 1939 roku dowódca 1 Pułku Ochrony Pogranicza "Karpaty", kierujący obroną Jasła pułkownik Władysław Ziętkiewicz, wydał oświadczenie. Poinformował w nim, iż jego wojsko nie było przygotowane do użycia gazu bojowego. Kolejną poszlaką, poddającą pod wątpliwość użycie gazu musztardowego, jest znalezisko z grudnia 1966 roku. Podczas remontu szkoły w Jaśle odnaleziono butelki opatrzone napisem: "Interessgemeinschaft Farben-Industrie A.G." Miały one rzekomo zawierać ślady iperytu siarkowego.
Czy była to więc prowokacja mająca na celu usprawiedliwienie ewentualnego użycia broni chemicznej przez Niemców? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Istnieje jeszcze jeden rzekomy epizod z polskich walk obronnych. Tym razem opisany przez Polaka, niejakiego podporucznika Władysława Dobrzańskiego. Mówi on o ciężkich walkach 51 pułku armii "Prusy". 8 września (dziwny zbieg okoliczności?) pułk był już dosyć przetrzebiony a jego stan osobowy wynosił około 40%. W tedy to wycofujące się polskie oddziały miały dostać rozkaz od podpułkownika Augusta Emila Fieldorfa, o użyciu gazu. Dobrzański opisuje to następująco:
"Metalowe butle z gazem bojowym miały odkręcone zawory i moi podkomendni zaczęli już nawet próby ich otwierania. Trzykrotnie, zgodnie z procedurami, wykonałem pomiar siły i kierunku wiatru. Niestety, niesprzyjający i słaby wiatr wiejący w kierunku naszych pozycji uniemożliwił wykonanie rozkazu. Użycie gazów spowodowałoby najpewniej ogromne straty ludzkie po stronie naszych wojsk oraz wśród mieszkańców okolicznych miejscowości (pamiętam nazwę jednej wsi - Piotrowe Pole). Dlatego też zmieniłem rozkaz i zaczęliśmy odwrót. Gdyby były inne warunki wietrzne, z pewnością użylibyśmy gazów bojowych, tak jak to było w czasie I wojny światowej."
Poza opisem podporucznika nie istnieją żadne inne poszlaki potwierdzające tę wersję wydarzeń. Było jeszcze kilka innych epizodów, relacjonowanych przez żołnierzy Wehrmachtu. Jak zatrucie iperytem 2 września strzelca Spiegla. Co już samo w sobie wydaje się kuriozum, by zatruciu uległ tylko jeden żołnierz. Lub relacje o przygotowaniach Polaków do obrony gazem na lini Łomża - Wizna. Jednak brak jakichkolwiek pewnych informacji każe przypisać te "sensacje"na rzecz "fobii gazowej" Niemców. Obawiali się oni panicznie możliwości zetknięcia z środkami trującymi. W trakcie walk o Rejon Umocniony Węgierska Górka w okolicach Żywca, 3 września Niemcy spostrzegli kilku polaków w maskach przeciwgazowych. Nie wiadomo dlaczego je założono. Prawdopodobnie żołnierze w ten sposób chcieli się uchronić przed gryzącym dymem prochowym. Toczyli bowiem walki w ciasnych i niskich schronach. Panika i zamęt w niemieckich szeregach wywołał natychmiastowy alarm gazowy. Jak się jednak okazało, zupełnie bez powodu.          

Najbardziej zaawansowanym krajem II wojny światowej, jeśli chodzi o broń chemiczną byli Niemcy. Pomimo, iż Hitler osobiście porażony gazem musztardowym w trakcie swojej służby na frontach Wielkiej Wojny żywił wielką niechęć do tego rodzaju broni, rozwijał na szeroką skalę przemysł chemiczny III Rzeszy. Führer pisał w "Mein Kampf":
"Z każdym mijającym kwadransem ból narastał, a około siódmej rano, gdy dostarczałem ostatni mój meldunek tej wojny, zaczęły mnie piec oczy. Po kilku godzinach moje oczy były niczym rozżarzone węgle i otoczyła mnie ciemność."
W każdym razie Naziści nie tylko posiadali duże ilości broni chemicznej, ale również nowe jej rodzaje. Niemieccy naukowcy doprowadzili do syntezy gazów paraliżujących, działających bezpośrednio na układ nerwowy. Środki te nie były znane aliantom, a o ich istnieniu dowiedzieli się dopiero po wojnie.    
Do syntezy gazu nazwanego później Tabun, doszło zupełnie przypadkowo. Gerhard Schrader od 1934 pracował nad zamiennikiem środków owadobójczych. Te były wytwarzane z nikotyny czy rotenonu, czyli wyciągów z tropikalnych roślin, co wiązało się z wysokimi kosztami. Niemcy, w tamtym czasie mistrzowie wszelkich "Erastzów" czyli zamienników, próbowali w tańszy i prostszy sposób uzyskać te substancje. Schrader pracujący dla Otto Bayera, późniejszego założyciela firmy Bayer (funkcjonującej do dziś i produkującej leki, choćby aspirynę), w zakładach IG Farben 23 grudnia 1936 dokonał przypadkowej syntezy. Śladowe ilości nowego gazu zostały wchłonięte przez naukowca i jego asystenta. Natychmiast doszło do reakcji organizmu, zawroty głowy, spłycenie oddechu i zwężenie źrenic. Naukowcy musieli poddać się opiece medycznej, a objawy ustąpiły dopiero po trzech tygodniach. Odkrycie zgłoszono Heereswaffenamt (Urzędu Uzbrojenia Armii) i już w 1937 roku Gerhard Schrader prezentował otrzymywanie i właściwości nowego gazu, nazwanego na początku Präparat 9/91. Później przyjmował on różne nazwy, chociażby Le100, Galean, Stoff100 lub Trilon83.
Na przestrzeni lat 1937 - 1938 w zakładach IG Farben trwały nieustanne prace nad udoskonaleniem tabunu. 10 grudnia 1938 roku, udało się stworzyć znacznie bardziej toksyczny środek o roboczej nazwie T144. Później określany różnymi kryptonimami, między innymi jako T213 lub Trilon 46, dziś znany jako sarin. Jest to ten sam środek, którego użyli członkowie japońskiej sekty 20 marca 1995 roku w tokijskim metrze. Zginęło w tedy 12 osób, a prawie 5 tysięcy doznało zatrucia. Po raz ostatni zastosowanie tego środka miało miejsce w 2002 roku w moskiewskim teatrze. Jako mieszanki sarinu z gazem usypiającym. Gdy czeczeńscy terroryści opanowali gmach, rosyjskie siły specjalne wpuściły do budynku gaz. Terrorystów zabito strzałami w głowę, ale na skutek zatrucia zmarło 133 zakładników.
Ciekawostką jest to, że Niemcy istnienie tych środków utrzymywali w głębokiej tajemnicy nawet przed własną generalicją. Dowództwo dowiedziało się o możliwościach nowej broni dopiero w październiku 1939 roku. Własnych żołnierzy maiły chronić standardowe maski przeciwgazowe, chroniące przed fosgenem. Problem jednak polegał na tym, że sarin wchłania się również poprzez skórę. Już w 1939 roku zlecono budowę fabryki mogącej produkować 1000 ton tabunu miesięcznie. Na początku 1940 roku rozpoczęto budowę takiej fabryki, znajdowała się ona na terenie dzisiejszego Brzegu Dolnego. Nie tylko produkowano w niej gaz, ale również napełniano pociski i bomby lotnicze. Chemiczną amunicję natomiast przechowywano w magazynach w Krapkowicach. Tabun okazał się bardzo problematyczny w produkcji. Jego toksyczność wymagała izolacji aparatury podwójną szklaną ścianą, bezustannie obmywaną między szybami wodą. Dlatego zacz eto go wytwarzać na masową skalę dopiero w czerwcu 1942 roku. Ponadto powstały jeszcze dwie inne fabryki na terenie Niemiec. oficjalne dane podają, iż do stycznia 1945 roku, wyprodukowano 11.976 ton tabunu. Szacuje się również, że naziści do końca wojny zdołali wytworzyć między 60 a 400 ton sarinu.

Zakłady Chemiczne Anorgana G.m.b.h. w Brzegu Dolnym

W 1945 roku, angielscy żołnierze odkryli magazyn rakiet w miejscowości Raubkammer pod Münster. Odkryli w nich rakiety oznaczone żółtymi, białymi i zielonymi pasami. Żółty i zielony kolor pamiętano jeszcze z czasów I wojny światowej. Tak oznaczano pociski z iperytem (gelbkreuz) i fosgenem (grünkreuz). W magazynach znajdowały się gotowe do użycia pociski rakietowe zawierające również tabun i sarin. Niemcy nie odważyli się użyć broni chemicznej przeciwko aliantom nawet w obliczu klęski. Często przypisywane jest to domniemanemu urazowi Hitlera, który doznał porażenia iperytem w trakcie służby na froncie I wojny. Jednak gdyby tak było to czy wspierał by i rozwijał przemysł chemiczny? Dużo bardziej prawdopodobnym wydaje się strach przed działaniami odwetowymi. Niemcy w końcowej fazie wojny mogli powstrzymać od 5 do 7% alianckich bombowców. Reszta docierała do celu i była w stanie pokryć III Rzeszę chmurą trującego dymu. Dr. Otto Ambros, w rozmowie z Führerem 15 maja 1943 roku, zdołał go przekonać o możliwości posiadania analogicznych środków przez Aliantów. Tak naukowiec przynajmniej zeznał w trakcie procesów norymberskich. Mimo wszystko w nielicznych przypadkach użyto broni chemicznej. 3 września 1939 roku niemieckie lotnictwo dokonało bombardowania przedmieść Warszawy. Bomby, które spadły na Okęcie okazały się być wypełnione gazem musztardowym. Niemcy potwierdzili ten fakt w maju 1942 roku, nadmieniając, że doszło do pomyłki i użyto złych bomb. Do podobnej pomyłki miało dojść na Krymie w maju 1942 roku. Niemcy użyli chemicznych pocisków moździerzowych przeciwko Armii Czerwonej. Oficjalne radzieckie źródła podają, że w wyniku tego ataku zginęło 3.000 cywilów ukrywających się w piwnicach miasta. Nie wolno również zapomnieć o najbardziej zabójczym niemieckim gazie jakim był cyklon B. Jego żniwo w obozach koncentracyjnych jest niewyobrażalne.

Po zakończeniu wojny, Niemcy pozostawili zwycięzcom w spadku 296.000 ton chemicznych środków bojowych, których tak naprawdę nikt nie chciał i nie wiedział co z nimi zrobić. Pierwotnie planowano zatopić cały arsenał chemiczny w Atlantyku na głębokości 4.000 m. Jednak ostatecznie alianci postanowili pozbyć się kłopotliwego materiału w Bałtyku. W naszym morzu znajduje się od 40.000 do 65.000 ton amunicji z chemicznymi środkami trującymi. Wielu ekspertów uważa, że te liczby mogą być zaniżone. Gazy zatapiano w Głębi Gotlandzkiej, w Małym Bełcie i Głębi Bornholmskiej. W ostatnim z tych rejonów akcję prowadzili Rosjanie i najprawdopodobniej wyrzucali kłopotliwy ładunek za burtę już w drodze na miejsce przeznaczenia. Cała sprawa nie jest wyjaśniona, ponieważ wszelkie radzieckie dokumenty nie są jeszcze odtajnione, lub jak twierdzą Rosjanie zaginęły.
Naukowcy oceniają, że pojemniki zawierające substancje trujące są skorodowane w około 80%. Zasadniczo powinny być mało groźne, jeżeli tylko pozostaną na dnie, gdzie temperatura nie przekracza 7°C. W takiej temperaturze większość z zatopionych substancji zbryla się i zastyga, tracąc swoje właściwości. Problem zaczyna się kiedy wydostają się na powierzchnię. Rosyjski ekspert od broni chemicznej Gen. Sulikow ocenił, że gdyby na powierzchnię w jednej chwili wydostała się jedynie 1/6 bałtyckiego "depozytu", katastrofa była by porównywalna z awarią reaktora w Czarnobylu.
W 1955 roku na brzeg w Darłówku, morze wyrzuciło przerdzewiały pojemnik. Na plaży znajdowali się akurat wczasowicze. Zawartością pojemnika okazał się być iperyt, gaz musztardowy. Poparzonych zostało 102 dzieci, z czego czworo straciło wzrok. Do podobnych zdarzeń na przestrzeni lat dochodziło w Polsce 24 razy. Ostatni raz w 1997 roku, kiedy to rybacy wyciągnęli z sieci 5 kg brunatny blok. Nieświadomi, swoje znalezisko zaraz wyrzucili za burtę. Doznali ciężkich poparzeń, które długo się goiły. Do podobnych zdarzeń dochodziło w Niemczech Danii i Szwecji.
Pozostaje jedynie pytanie co z prądami morskimi, które są słabe w Bałtyku (woda wymienia się średnio co 30 lat), ale jednak są. No i co z trafiającymi na nasze talerze rybami, które pływają wśród tych substancji i je wchłaniają. Na Głębi Bornholmskiej wyławiano już flądry z owrzodzeniami charakterystycznymi do ran od iperytu.
Kiedy więc będziecie spacerować na bałtyckiej plaży i zauważycie bursztyn, warto się zastanowić, czy aby nie jest to przypadkiem zbrylony gaz musztardowy...




Materiały źródłowe:
Bogusław Wołoszański - "Encyklopedia II wojny światowej"
J. Piekałkiewicz - "Wojna w powietrzu 1939-1945"
Piotr Maszkowski - "Z dziejów chemii wojskowej"
Błażej Dąbkowski - "Gazy bojowe i żywe torpedy przeciwko Niemcom"
L. Konopski - Historia Broni Chemicznej




Powiązane artykuły


6 komentarzy:

  1. No nareszcie. Uwielbiam te twoje sfabularyzowane wstępy. Mógłbyś pisać opowiadania. Nie miałem pojęcia o obecności gazu w czasie 2 wojny. Dzięki za artykulik.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fantastyczny tekst! :) Ciekawa, wciągająca treść. Interesujące zdjęcia :D No mógłbym chwalić, chwalić :D Bardzo rzetelny i inspirujący tekst ;)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję...
      Obiecuję przyjżeć się bliżej również twojemu blogowi. ;)

      Usuń
  3. "Bron" Chemiczna i biologiczna,nie ma prawa bytu.Diabelski wynalazek do popelniania okrutnych zbrodni.Hanba dla czlowieczenstwa.Juz dawno na calym swiecie nie powinno zostac sladu po tych zbrodniczych zasobach.Dlaczego ludzkosc nie uczy sie na bledach i jak slepiec brnie w strone coraz gorszego zla? Co moze ocalic swiat ?

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nieprawda ja szykuje ja na ruskich i Niemców szczególnie rudom świnie niemieckim Tuska jest potrzebna i trzeba ją stosować używać do woli chemiczna i biologiczna broń jest ekstra fosforowa szczególnie iperyt gaz musztardowy mieszkam w domu zdobycznym po wymordowanych Niemcach gdzie kiedyś była radiostacja wermachtu i czekam kiedy te skarby odpalić z ilość dni do wojny z Rosją 01

    OdpowiedzUsuń

Komentuj - to dla mnie najlepsza motywacja.