czwartek, 31 maja 2018

Bajończycy - Zapomniana kompania

Około godziny 10, zaczął z lekka opadać pył wzbity pięciogodzinną nawałą artylerii francuskiej. Niemcy okopani na wzgórzu Vimy-les-Ouvrages-Blanc, musieli mieć niezbyt przyjemną niedzielną pobudkę.
Trąbka! Sygnał do natarcia, urywany, nierówny i nerwowy. Dało się jednak rozpoznać melodię "A la baionette!" Żołnierze wyskoczyli z okopów i w ślad za swoim francuskim dowódcą biegli w stronę niemieckich pozycji. 200 postaci w czerwonych spodniach, egzotycznych czapkach tego samego koloru i granatowych kurtkach, rozsypało się tyralierą na "ziemi niczyjej". Długie czworograniaste bagnety lśniły, odbijając majowe słońce. Wróg z rzadka, jedynie pojedynczymi wystrzałami, "witał" nieproszonych gości na swoim przedpolu. kapitan Osmonde pędził na czele swoich legionistów, dając im przykład odwagi i zagrzewając do walki. Gdzieś ze środka grupy a może z któregoś skrzydła, rozbrzmiał ochrypły śpiew. Tęskny, zmęczony, zdać by się mogło, że sponiewierany. Mimo wszystko jednak twardy i ryczący z brutalną desperacją:
- "Hej kto Polak na bagnety... Żyj swobodo, Polsko Żyj!"
Dwie setki gardeł w jednym momencie podjęły melodię i huknęły w stronę niemieckich okopów niczym z armat.
- "Takim hasłem cnej podniety, trąbo nasza, wrogom grzmij!"
Wdzierając się w kajzerowskie zasieki i dopadając pruskich transzei, ponad chórem wzbił się okrzyk kapitana Osmonde:
- "Vive la Pologne!"
Francuz oddał tym hołd i wyraził uznanie swoim podwładnym. Wieczorem był już martwy.
Polska kompania przeskoczyła opuszczoną i zasłaną krwawymi trupami, pierwszą linię niemieckich okopów. W ślad za nimi podążali Belgowie i Czesi. Polacy jednak biegli pierwsi i to w nich huknął nagle ogień niemieckich karabinów i posypały się kartacze. Zawzięci parli jednak naprzód, a kiedy ich kolegów rozrywały zbłąkane pociski francuskiej artylerii, ich wściekłość przybrała jedynie na sile. Garstka polskich straceńców zdobyła 5 km niemieckich umocnień. Bajończycy, na francuskiej ziemi płacili daninę dla Polski, kraju, który nie istniał, ale niejako z ich krwi i poświęcenia miał się niedługo zrodzić. Był 9 maja, roku pańskiego 1915.

*Sfabularyzowany tekst na podstawie materiałów źródłowych     


Bajończycy na francuskiej pocztówce z okresu Wielkiej Wojny

Kim byli Bajończycy? Jeśli w ogóle zdajemy sobie sprawę z polskiej obecności na frontach Wielkiej Wojny, to na myśl nasuwają się nam Legiony Polskie Piłsudskiego i "Błękitna Armia" generała Hallera, no ewentualnie ktoś słyszał o Legionie Puławskim. Często zapomina się jednak lub w ogóle nie wie, o daninie krwi, jaką zapłacili żołnierze 2 kompanii batalionu C w 1 Pułku Legii Cudzoziemskiej. Jak napisał redaktor "Dziennika Łódzkiego", magister Sławomir Sowa:

»Pierwsza Kadrowa obrosła legendą, kości Bajończyków obrosły mchem«.

Dziś chciałbym ten mech nieco zeskrobać i oddać salut w stronę tych ludzi.

Polscy żołnierze walczący "za wolność naszą i waszą" to nie tylko ci spod Monte Cassino, Arnhem, Lenino, czy z nieba nad Anglią. Korzenie takich walk sięgają znacznie dalej. Można by tu zacząć już od Lisowczyków, czy Legionów Polskich we Włoszech. Tym razem jednak skupmy się na Pierwszej Wojnie Światowej. Bardzo często świadomość o polskich ofiarach i poświęceniu jest znikoma, a jednak ich odsetek i wkład był znaczny. Można się nawet spotkać ze stwierdzeniem, że Wielka Wojna była "polską" wojną. Wystarczy nadmienić, że w armiach zaborców służyło między 2,9 miliona do 3,4 miliona żołnierzy polskiego pochodzenia, bili się oni niemalże na każdym froncie tego konfliktu. Dokładne obliczenie jest trudne z powodu faktu, że bardzo często w dokumentach kwalifikowano Polaków zgodnie z miejscem zamieszkania, a nie pochodzenia etnicznego, czyli jako Austriaków, Niemców czy Rosjan, Polska przecież formalnie nie istniała. Liczba zabitych również skłania do zastanowienia, pół miliona poległych żołnierzy. To więcej niż zginęło w trakcie walk o Polskę we wrześniu 1939 roku. Polacy byli masowo wcielani do armii zaborców i "mieszani" z innymi narodowościami. Miało to zapobiec budzeniu się ducha wspólnoty i zapędom wolnościowym. Jednak wszędzie tam, gdzie zezwolono na polskie narodowe oddziały, okazywało się, że żołnierze bili się znacznie efektywniej. Niejednokrotnie pomimo gorszych warunków oraz sytuacji tak jak, chociażby pod Kostiuchnówką.
Jedną z takich formacji byli tak zwani Bajończycy, polska kompania w szeregach 1 Pułku Legii Cudzoziemskiej.

Gdy wojna 1914 roku, zajrzała Francuzom w oczy, a i pozostała część Europy zaczęła oliwić broń i ostrzyć szable, polscy emigranci w Paryżu ujrzeli w tym możliwość walki o własną sprawę. Jednym z inicjatorów utworzenia polskich oddziałów był Wacław Gąsiorowski, redaktor i założyciel ukazującego się w Paryżu polskiego tygodnika "Polonia". Był on również prezesem Związku Zachodnioeuropejskich Sokołów, to właśnie ten związek podjął inicjatywę "ruchu wolontarskiego". Na czele tej nowopowstałej organizacji stał Komitet Wolontariuszów Polskich, utworzony 1 sierpnia 1914 roku. W skład KWP wchodzili jednak przedstawiciele różnych orientacji politycznych. Gąsiorowski był reprezentantem endecji, dr. Bolesław Motz sprzyjał zaś piłsudczykom. Ponadto członkami zarządu byli jeszcze Jan Danysz i Bronisław Kozakiewicz. Późniejsze przemiany w strukturze komitetu spowodowały, że nabrał on charakteru Narodowej Demokracji.
Wymyślono sobie stworzenie armii polskiej u boku Francji w charakterze legionów. Komitet pracował na pełnych obrotach, a rolę ośrodka rekrutacyjnego pełniła paryska redakcja tygodnika „Polonia”. Ochotnicy zgłaszali się tłumami, Jan Żyznowski jeden z nich wspomina:

»Było w nas coś z beztroskiego dziecka, cieszącego się życiem, kochającego wszystkich i wszystko«.

Wszystko jednak odbywało się nieoficjalnie i przy braku jakiejkolwiek reakcji ze strony francuskiej. Było to podyktowane obawą rządu w Paryżu przed ewentualną niechęcią, swojego sojusznika, jakim była carska Rosja, do tworzenia polskich narodowych oddziałów. Na dodatek francuskie władze postanowiły internować ze swojego terytorium wszystkich obywateli wrogich państw. Tyczyło się to więc również Polaków pochodzących z ziem zajmowanych przez Niemcy oraz Austro-Węgry. KWP starał się reagować na to, wydając tak zwane świadectwa polskości, owe karty nie były początkowo uznawane przez stronę francuską. Z czasem jednak zaaprobowano te certyfikaty i nie klasyfikowano ich posiadaczy do internowania. Wpłynęło to oczywiście na zaciąg "ochotników" w szeregi Wolontariuszów, ich motywy były różne i nie zawsze były efektem patriotycznego, czy antyniemieckiego odruchu. Często była to chęć uchronienia się przed ciężarem ograniczenia swobody, rosyjscy poddani zaś chcieli w ten sposób uniknąć spodziewanej – choć ostatecznie nieprzeprowadzonej – mobilizacji do armii carskiej. Wśród ochotników znalazł się cały przekrój warstw społecznych, tak wspominał tę barwną mieszaninę Wacław Gąsiorowski:

»Dziwnym zaiste, niezwykłym bardzo był ten pstry tłum ochotników naszych. Tutaj inżynier, który wyjechał do Francji organizować towarzystwo akcyjne do eksploatacji źródeł naftowych, tutaj artysta, tam literat początkujący, a tu rzemieślnik, robociarz szczery, tutaj do paranteli z magnatami przyznający się jegomość, ówdzie »chodzik« paryski i student uniwersytetu i kupczyk, skromny parobek rolny i urodzony burżuj. […] Jedna cecha łączyła wszystkich tych ochotników. Na imię jej była wielka bieda. Ubóstwo raptowne. Wykolejenie. Stracenia gruntu pod nogami«.

Zróżnicowanie wśród "poborowych" dotyczyło również poglądów politycznych. Znajdowali się tam ludzie przeciwnych frakcji, większość stanowił Związek Sokołów — endecja, lecz byli tam również przedstawiciele Związku Strzeleckiego — piłsudczycy. Wacław Lipiński w swojej książce "Bajończycy i Armia Polska we Francji" tłumaczył to w następujący sposób:

»Związek Strzelecki wydał dyspozycje wstępowania do wojska francuskiego, skoro nie można się przedrzeć do Legionów Józefa Piłsudskiego«.

W okresie międzywojennym, zwolennicy naczelnika państwa, tłumaczyli to jednak jako "efekt pogłoski" jakoby Związek Strzelecki wydal takie dyspozycje. Tak czy siak, zdawało się, że w tym momencie ludziom tym jest wszystko jedno kto, za jaką opcją się opowiada.
Jako że ambasada rosyjska niezbyt łaskawym okiem przyglądała się całej akcji, rząd francuski nadal starał się nie zauważać całego tego zamieszania wokół garstki Polaków. KWP musiał więc we własnym zakresie zapewnić napływającym rodakom wikt i opierunek. Zainicjowano również namiastkę szkolenia wojskowego. Dwa razy dziennie miała miejsce zbiórka i zajęcia dla około 500 ludzi.     
Sytuacja uległa zmianie 14 sierpnia 1914 roku, kiedy to ukazała się odezwa Naczelnego Wodza Armii Rosyjskiej, Wielkiego Księcia Mikołaja Mikołajewicza do Polaków. Obiecywano w niej zjednoczenie ziem polskich pod berłem cara oraz odrodzenie Polski wolnej pod względem swej wiary, języka i samorządu. Tym zabiegiem Rosja starała się zmotywować ludność polską do stawienia oporu jej wrogom, czyli Niemcom i Austro-Węgrom. Pod wpływem tej zmiany kursu carskiej polityki względem Polaków, rząd francuski zainteresował się nagle potencjalnymi żołnierzami polskiego pochodzenia. Nie spełniły się jednak oczekiwania Komitetu Wolontariuszów Polskich o utworzeniu polskich legionów, niczym za czasów Napoleona. Francja jednak otworzyła drogę dla cudzoziemców, którzy chcieliby wstąpić w szeregi Legii Cudzoziemskiej armii francuskiej. Stało się to 21 sierpnia 1914 roku. Zgodnie z powiedzeniem "lepszy rydz niż nic", 500 ochotników poddało się komisji lekarskiej w Pałacu Inwalidów. Jan Żyznowski w swojej książce zatytułowanej "Krwawy strzęp" opisuje przemarsz ochotników:

»Ostatnie przeszły czwórki, ciemny granat ich szynelów rozpływał się w dymie i mgle długiej ulicy Paryża. W krtani tysiąca niedostrzegalnych Polaków kamieniał niby krzyk buntu, okrzyk: Jesteśmy! Ciężkie pytanie wtłaczało się do polskiej piersi: Dokąd pójść, w którą stronę, nagłem poczuciem wielkiej mocy nabrzmiałe ramię zwrócić, jakim głosem krzyknąć, by świat usłyszał: że Polska jest, każdy z synów gotów bronić jej granic wszystkiem życiem swojem. Ta świadomość istnienia, istnienia w owej chwili, nadmiernego nie dawała ani chwili spokoju, kazała skamłać o powierzenie garstce Polaków najniebezpieczniejszej, najniższej posługi, byleby tylko być i móc czynem ponad wszelką ludzką możność porazić wrogów i zadziwić przyjaciół. Żadnemu Polakowi, który był we Francji w czasie wybuchu wojny, nie obcem było to uczucie nieposiadania ani ziemi pod stopami, ani nieba nad głową. [...] kilkuset Polaków podpisało dobrowolne zobowiązanie służenia Francji. Z naprędce zrobionym sztandarem, z „Jeszcze Polska nie zginęła” na ustach ochotnicy polscy, jako prawni już żołnierze Rzeczypospolitej Francuskiej, czwórkami w bojowym porządku przeszli przez Paryż, witani przyjaznem: Vive la Pologne! Vive les volontaires! Jako oddzielna grupa wojskowa...«

Z tych pięciuset, którzy stanęli przed lekarzami, zakwalifikowano w zależności od źródła, 180 do 200 mężczyzn. W trakcie medycznej weryfikacji, według wspomnień Żyznowskiego, każdy z ochotników na pytanie o stan zdrowia odpowiadał, że jest świetny, a ewentualne braki starano się albo ukryć, albo bagatelizować. Byli i tacy, którzy starali się przekonać lekarzy, by raczej zamiast na ich niedoskonałości zwrócili uwagę na ich determinację.
22 sierpnia o godzinie 11 grupa Polaków pomaszerowała na stację Irvy, by odjechać na swoje oficjalne szkolenie na południe Francji do Montbrun. Ten ostatni przemarsz ulicami Paryża opisał w swoich wspomnieniach Wacław Gąsiorowski:

»[…] wymarsz […] tego pierwszego oddziału polskich ochotników był imponujący. Na czele szedł Szujski ze sztandarem polskim, który sobie zaimprowizował. Publiczność na ulicach zdejmowała nakrycia głowy, warty salutowały bohaterskich straceńców, za jakich uważano ich wówczas« .       

Kompania Bajończyków w trakcie szkolenia rok 1914.

Polaków na szkolenie wywieziono pod hiszpańską granicę, pierwszym "przystankiem" na ich wojennym szlaku stały się zabudowania Towarzystwa Strzelniczego w Montbrun, znajdujące się między Biarritz a Bayonne. Tam uczono ich musztry i wytypowano pierwszych podoficerów, mających później za zadanie ułatwić komunikację między żołnierzami a ich francuskimi dowódcami. Jednym z nich stał się Lucjan Malcz, który już wcześniej służył w Legii Cudzoziemskiej jako ochotnik. Pierwsze dni mijały spokojnie i bez zbytniej dyscypliny, choć jak relacjonował Żyznowski, wszyscy starali się, jak mogli, aby pilnie wykonywać wszelkie polecenia. Poza kiepskim wyżywieniem Polacy nie mieli jednak na co narzekać, a dzień zazwyczaj kończyli w pobliskiej kawiarence, popijając wino i zaczepiając kelnerki. Sytuacja zmieniła się 9 września, gdy kompania została przeniesiona do Bayonne, pierwszym dowódcą został lubiany przez swych podwładnych porucznik Maksymilian Doumic. Hiszpański architekt, który również był ochotnikiem jak jego podwładni. W Bajonie na Wolontariuszów czekał niewykończony gmach szkoły w charakterze baraków. Budynek pozbawiony drzwi i okien, a nawet częściowo dachu. W nim właśnie kazano się rozlokować nowo przybyłym. Na domiar złego okazało się, że w środku panuje ścisk, ponieważ zakwaterowano tam już Litwinów. Problem został rozwiązany siłowo i litewscy rekruci zostali wyrzuceni na podwórze. Oczywiście nie spodobało się to dowódcom i ostatecznie Polacy musieli dzielić się miejscem z Litwinami. Od wtedy to również zaczęła się prawdziwa musztra i udręki, jakie towarzyszyły w tamtym czasie każdemu żołnierzowi Legii Cudzoziemskiej. Mundury, które rozdano mały raczej przypadkowe rozmiary i ludzie musieli na własną rękę się wymieniać lub je przerabiać. Rygor musztry również się zaostrzył, nie było już czasu na odwiedzanie knajpek ani chociażby na przechadzki po okolicy. Cały dzień był wypełniony musztrą i ćwiczeniami, nad którymi nadzór sprawowali zasłużeni i niejednokrotnie zmanierowani latami służby legioniści. W połowie października, na stanowisku dowódcy, Doumic został zastąpiony przez starszego stopniem, wymagającego, surowego a czasami wręcz brutalnego kapitana Lobusa.

»Nawet w drodze do koszar po 4 godzinach ćwiczeń — nagłym: „Compagnie — halte”! Zatrzymywał nas — kazał prezentować broń, na ramię ją brać, do nogi. Jeśli wykonaliśmy kazaną komendę bez omyłki — wracaliśmy do koszar — najmniejsza omyłka jednego, była przyczyną szeregu powtarzanych ruchów«.

Początkowo były to ciężkie momenty dla ludzi, którzy chcieli się bić dla idei a traktowani byli niczym zwykli najemnicy, lub przestępcy niemający innego wyjścia jak zaciągnąć się do legii w ramach ucieczki przed karą, lub nędzą. Jeden z Wolotariuszów tak pisał w liście do domu:

»Budzą nas o godz. 4-ej rano, a o 4 i pół wychodzimy z koszar na ćwiczenia. O godz. 10-ej wracamy, jemy zupę i kawałek mięsa z jarzynami, następnie o 12-ej i pół znowu wychodzimy na ćwiczenia, lub do strzelnicy i wracamy o 4-ej godzinie. […] Na marsze wyruszamy najczęściej w nocy; mamy na sobie 36 kilo, nie funtów, ładunku (łącznie z karabinem) i przechodzimy średnio 40 kilometrów dziennie. Często przez cały dzień nic nam jeść nie dają (w marszu), dopiero wieczorem, ażeby nas wytrenować«.

Z czasem jednak sytuacja się poprawiła. Wyżsi oficerowie dostrzegli w Wolontariuszach ich zapał, wpływ na to miały również awanse Polaków na stopnie oficerskie i powierzenie im sekcji, na które została podzielona kompania. Wolontariusze chcieli jednak jakoś zaznaczyć swoją odmienność i choćby tylko dla siebie podkreślić, że są polskim wojskiem. Odziani w granatowe kurtki i czerwone czapki niczym nie różnili się od Marokańczyków, Czechów czy Litwinów walczących w szeregach Legii Cudzoziemskiej armii francuskiej. Chęć manifestacji polskości zaowocowała stworzeniem własnego sztandaru. Nad projektem pracowali Jan Żyznowski, polski powieściopisarz, malarz i scenograf, oraz  Xawery Dunikowski. Ten ostatni był rzeźbiarzem, który później zdobył sławę takimi projektami jak: Głowy Wawelskie czy Pomnik Czynu Powstańczego na Górze św. Anny. Jako znak kompanii obrano białego orła bez korony. Artyści przystąpili do pracy w jednej z Bajońskich szkół,  tworząc dosyć modernistyczny i prosty wizerunek ptaka. Obraz został wyhaftowany na amarantowym płótnie srebrną nicią i aplikowany lametą przez jak to ujął Żyznowski "Panie Bayońskie". Przy płacie dodano wstęgę we francuskich barwach z napisem: "Français et Polonais de tous temps amis", oznacza to tyle, co Francuzi i Polacy na zawsze przyjaciółmi. Urządzono nawet oficjalne poświęcenie i przekazanie sztandaru kompanii, w którym brał udział mer Bajonny, oraz angielski ambasador a całość została szczegółowo opisana w prasie. Żyznowski w swojej książce wspomina, że ów Anglik przybył na uroczystość z małżonką, która okazała się Polką. Gdy prezentowano proporzec z orłem i śpiewano "Boże coś Polskę" oraz "Rotę", po jej policzkach spływały łzy. Sztandar został oddany na ręce chorążego, wybranego w tajnym głosowaniu, którym został Władysław Szujski. Oczywiście gest przekazania sztandaru nie spodobał się rosyjskiej ambasadzie, która wystosowała oficjalny protest.
22 Października 1914 roku, 2 kompania batalionu C 1 Pułku Legii Cudzoziemskiej wyruszyła w drogę na front w Szampanii. Przed samym wyjazdem przeprowadzono wtórną kontrolę lekarską. Okazało się, że kilku Wolontariuszów nie wytrzymało trudu treningu. W książce "Krwawy strzęp" znajduje się opis tej sytuacji:

»O godzinie 10-ej ostatnia wizyta lekarska. Kolejno byliśmy pytani przez lekarzy czy czujemy się dosyć silni, by jechać na front, czy nam nic nie dolega? Z kompanji polskiej zostali w Bayonnie Ksawery Dunikowski, Djamentowski i Huzarski. Silny rozstrój nerwowy i wyczerpanie fizyczne nie pozwoliły Dunikowskiemu wyjechać z nami. Żegnając się z nim, widzieliśmy żal jego rozstawania się z garstką odjeżdżających kolegów. W ostatniej chwili chciał jechać, na co nie pozwoliliśmy, wiedząc bowiem, że tam, gdzie jedziemy, potrzebna jest nie reszta siły, ale jej nadmiar. Przed bramą oczekiwały nas tłumy kobiet z kwiatami«.

Po krótkim postoju w Paryżu i kilkunastu spędzonych dniach na tyłach frontu Bajończycy obsadzili pierwszą linię okopów nad rzeką Aisne. Nadal nie mieli zbytniej styczności z wrogiem i walką. Ich jedynym zajęciem było strzelanie w stronę umocnień i otworów strzeleckich po przeciwnej stronie, za co z resztą byli karceni. Pierwszym rannym Wolontariuszem był niejaki Kostrzewa, kula trafiła go w lewą rękę, przechodząc na wylot, nie wyrządziła jednak większych szkód. Smutek padł na "polską kompanię" 11 listopada 1914 roku. Podczas powodowanego nudą, strzelania w stronę niemieckich okopów, do żołnierzy przyszedł ich wcześniejszy dowódca, porucznik Max Doumic. Zły na podwładnych rugał ich, że niepotrzebnie się narażają, wychylając się ponad nasyp, by oddać strzał ku bliżej nieokreślonemu celowi. Ściągając ich z powrotem do okopów, w nerwach sam wychylił się ponad usypaną ziemię transzei. Niemiecka kula trafiła go w szyję, zabijając na miejscu. Dla Polaków była to tym większa strata, że bardzo lubili swojego porucznika, który jako inteligentna osoba potrafił znaleźć z nimi wspólny język, rozwiązując wszelkie problemy nie tyle rozkazem i groźbą ile polemiką.


Kompania Bajończyków, wrzesień 1914 rok. W środku kadru u dołu, pierwszy dowódca Polaków, porucznik Max Doumic.

Dnie mijały na pracach przy powiększaniu okopów, staniu na warcie i patrolach, głównie nocnych. Zazwyczaj polegały one jedynie na kilkugodzinnym leżeniu w ukryciu na ziemi niczyjej, bądź ostrożnym obchodzeniu linii okopów.
Pewnego razu, Bajończykom udało się wziąć do niewoli niemieckiego żołnierza. Jak opisuje jeden z uczestników owej "zasadzki", wróg nie widząc leżących w błocie ludzi, prawie wszedł im na głowy. Gdy ci jednak przeładowali karabiny, zgrzyt zamków sprawił, że człowiek w niemieckim mundurze rzucił swą broń i uniósł ręce w górę. Słysząc polską mowę, z oburzeniem odezwał się w tym samym języku:
- Daleko do Warszawy...? Psiakrew oszukali mnie. Mówili, że na Francuzów idę.
Niemiec okazał się Polakiem ze śląska, wcielonym do armii niemieckiej. Takich jak on miało być z resztą na froncie zachodnim dużo więcej.
Na przełomie listopada i grudnia 1914 roku francuski sztab, orientując się, że na pewnym odcinku frontu w kajzerowskich okopach znajduje się większość Polaków, przeniósł Bajończyków na pozycje u boku francuskiego 51 Puku Piechoty. Wezwano sierżanta Lucjana Malcza i chorążego Władysława Szujskiego do wtedy jeszcze majora a później pułkownika, Jean Baptiste Philippe Theveney dowódcy 1 Pułku Cudzoziemskiego. Tam przedstawiono im propozycję próby przekonania Polaków w pruskich szeregach do przejścia na ich stronę. Nie było rzadkością, że dezerterując z niemieckiej armii, chcieli się oni przyłączyć do francuzów. Takie przypadki miały nawet miejsce na samym początku wojny. Krążą anegdoty, jakoby ci dezerterzy musieli się mocno natrudzić, by dogonić cofających się francuzów. Z batalionu wydzielono grupę 25 do 30 żołnierzy (pół sekcji), która pod osłoną nocy z 7 na 8 grudnia przemieściła się naprzeciwko pozycji zajmowanych przez ich rodaków. Wolontariusze zaczęli śpiewać "Jeszcze Polska nie zginęła" i "Boże coś Polskę". Nikt po drugiej stronie nie podłapał zaintonowanych słów, jednak reakcja była jednoznaczna. Żyznowski opisał ją w następujący sposób:

»Wszystko jeno bardziej ścichło, słuchać poczęło, zamyśliło się. Strzały coraz rzadsze, rzadsze, aż zmilkły karabiny niemieckie w rękach polskich. Cicho było. Zasłuchało się serce polskie. Po ziemi szła pieśń polska wierna, żyjąca. Nie strzelano prawie wcale, kiedy skulona, jakby znużona uchodziła z pól reszta nocy«.

O świcie ponad niemieckimi nasypami, poczęły ukazywać się głowy i ludzkie sylwetki. Francuzi, pertraktując z niemieckim oficerem, wynegocjowali wstrzymanie ognia na uprzątnięcie z ziemi niczyjej ciał zabitych po obu stronach. Moment chwilowego zawieszenia broni wykorzystał Władysław Szujski i zatknął sztandar kompanii na wale transzei. Zaczęto przekonywać Polaków by przeszli do Legii Cudzoziemskiej i walczyli pod własną chorągwią. Tamci jednak nieśmiało odpowiadali na nawoływania wahając się. Bajończycy sądzili, że noc będzie tą porą kiedy do francuskich okopów zaczną wskakiwać ich rodacy, wyczołgiwali się nawet bez broni na ziemię niczyją, nawołując ich. Odpowiadała im jednak jedynie cisza. Wolontariusze nie wiedzieli, że Niemcy właśnie wymieniają na tym odcinku oddziały. Orientując się w krytycznej sytuacji, pruscy oficerowie wycofali Polaków, zastępując ich niemieckimi żołnierzami. Gdy więc na następny dzień znów zaczęto śpiewać po polsku, w odpowiedzi poleciały kule i granaty. Niemcy zaczęli strzelać do białego orła na purpurowym tle, który nadal był zatknięty na skraju okopu. Widząc coraz to nowe przestrzelenia na sztandarze, Szujski wyskoczył z rowu, chcąc go ratować. W tej samej chwili, raniony w głowę, wpadł razem z nim do okopu. Kilka chwil później skonał na rękach kolegów. Później sztandar został przekazany nowemu chorążemu, Janowi Sobańskiemu.


Obraz Jana Styki - "Śmierć Władysława Szujskiego"

Cała akcja jak i śmierć chorążego, nie poszły jednak całkowicie na marne. W przeciągu kilku następnych tygodni, na stronę francuską przeszło kilkudziesięciu Polaków.
Wolontariusze byli zdruzgotani śmiercią kolegi. Pomimo wymiernych skutków, polska kompania zyskała uznanie w oczach pułkownika Theveney. Bajończycy byli często wymieniani do pochwały za postawę i efekty w trakcie kopania okopów, patroli i "zasadzek". Życie okopowe odbijało się jednak coraz bardziej na zdrowiu i psychice żołnierzy. Ciężkie zimowe warunki nie łagodziły całej sytuacji. W swoich pamiętnikach Marian Himner zapisał:

»Wiatry wilgotne i zimne. Pora dżdżysta. Wychodzimy w pole [po] sześciu–dziesięciu, kładziemy się po dwóch w linii o 50 metrów jedni od drugich. Pierwsza godzina ujdzie, druga – zimno w nogi, zaczynamy trząść się z zimna i tak [do] trzech – czterech godzin. Ja na ogół wytrzymały, myślałem chwilami, że nie wytrzymam, że się zerwę, by bieganiem się rozgrzać, cóż wobec tego za męki przeżywali inni? Żeby choć Niemców spotkać, ale gdzie tam...«

Całą sprawę pogarszał dowódca kompanii kapitan Lobus, wychodzący z założenia, że żołnierz nie może pozostawać bezczynny, wymyślał Polakom coraz to nowe zajęcia. W trakcie przysługującego im tygodniowego odpoczynku od okopów kapitan zabierał ich nocami na linię frontu by kopali transzeje i umocnienia. Czara goryczy przelała się, kiedy podczas jednego z takich "urlopów", ich dowódca nakazał kompanii wyrywać, prawie już zgniłe, buraki na pobliskim polu. Na domiar złego kiedy okazało się, że nie oczyścili wyznaczonego im obszaru, Lobus przesunął im obiad, do czasu aż nie wykonają zadania. Następstwem złego traktowania był 2-dniowy strajk głodowy. Efektem końcowym była interwencja Pułkownika i poprawa traktowania polskich żołnierzy.       
Do końca roku niewiele działo się w okopach zajmowanych przez Wolontariuszów. W dzień wigilii Bożego narodzenia Niemcy przeprowadzili atak na francuskie pozycje. Polacy przebywający akurat na tyłach, zostali postawieni w stan gotowości, jednak uderzenie zostało odparte. Kolejny szturm odbył się w sylwestrową noc. Niemcy najwidoczniej liczyli na osłabioną winem i świętowaniem koncentrację przeciwnika. Tym razem to Bajończycy stali w okopach i jeśli wierzyć opisom uczestników tamtych walk, atak odparto bez większych problemów.
Polacy nie tylko u zwierzchników cieszyli się dobrą opinią. Jan Żyznowski pisał:

»Mimo żeśmy dotąd nie dali żadnych krzyczących dowodów naszej odwagi — mieliśmy wszyscy opinię bohaterów. Pamiętam słowa żuawów: Strzelcy są dobrzy, żuawi też niczego — wszyscy jednak razem niewarci legionistów polskich!«

Sen wolontariuszów polskich w okopach francuskich, obraz Jana Styki
      
W marcu 1915 roku kompania została uzupełniona Polakami służącymi do tej pory w innych batalionach pułku. Na początku kwietnia zmienił się również dowódca, kapitana Lobusa przeniesiono do innego pułku. Jego miejsce zajął kapitan Osmonde, który od razu zyskał sobie sympatię i oddanie Polaków. Żołnierze czuli, że nadchodzą zmiany i są przygotowywani do konkretnego celu. 25 kwietnia, całą Dywizję Marokańską wraz z Polakami przeniesiono o 200 km na północ. Na początku maja Bajończycy zajęli pozycje opodal miasteczka Arney naprzeciw, obsadzonego przez Niemców, wzgórza Vimy pod Berthouval, 10 km na północ od Arras. 8 maja do Polaków z oficjalną przemową zwrócił się ich dowódca, kapitan Osmonde:

»Ochotnicy polscy! Jutro będziecie mieli honor pierwsi iść do ataku na naszego i waszego odwiecznego wroga. Jutro po latach długiej niewoli będziecie mieli sposobność wykazania waszej odwagi i potwierdzenia tradycji o dzielności Polaków. Wierzę w Was! Ja ze swej strony jestem szczęśliwy, że was będę mógł prowadzić do ataku. Wróg paść musi!«

Na odcinku pod Arras Francuzi planowali dużą ofensywę. Kompania C wyznaczona była do szturmu na wzgórze Vimy-les-Ouvrages-Blanc, pierwszą falę mieli stanowić polscy ochotnicy zwani Bajończykami, w ślad za nimi podążać mieli Czesi i Belgowie. Batalion grecki pozostawał w odwodzie. Żołnierzy uczulano, by nie zwracali uwagi i pod żadnym pozorem nie pomagali rannym, spowalniałoby to natarcie i w mniemaniu strategów, prowadziło do jeszcze większych strat. Prowadzanie natarcia przez Wolontariuszów, miało być wyrazem zaufania i uznania dowództwa francuskiego, do polskiego batalionu jako elitarnej jednostki. W każdym razie tak to przedstawiano i z takim przekonaniem Polacy szli w bój. Jeden z Bajończyków, Wieńczysław Piotrowski napisał w swoim wierszu:

»Spodnie czerwone, kepi czerwone. To barwy legionisty. Biegnie on walczyć za rodzinną stronę. Za kraj ojczysty«.

9 maja o godzinie 5 rano rozpoczęło się przygotowanie artyleryjskie. Jeśli wierzyć w opis Lucjana Malcza, uczestnika walk, to na polskim odcinku około 8 km znajdowało się 130 ciężkich baterii francuskich i 25 lekkich. O godzinie 10 rano trębacze zagrali "A la baionette!" - sygnał do szturmu. Jako ciekawostkę można podać fakt, że Polacy ruszyli do walki bez swojego sztandaru, miał go ze sobą przebywający na urlopie Jan Sobański.
Polski batalion wyskoczył z okopów i rozsypując się w tyralierę, ruszył do natarcia na niemieckie pozycje. Francuski dowódca kapitan Osmonde biegł na czele swoich Bajończyków, byli oni dumni ze swojego dowódcy, który wolał komendę "Za mną!" niż "Naprzód!" On zaś najwidoczniej uważał się za jednego z nich. Gdy batalion dopadł pierwszych zasiek, Osmonde krzyknął:
- Viva la Pologne!
Nieustannie zresztą aż do swojej śmierci od niemieckich kul zagrzewał swych podwładnych do boju.
Wolontariusze przeskoczyli niemalże pierwszą linię okopów, w której nie napotkano większego oporu. Więcej było bowiem w nich trupów i rannych, po ostrzale francuskich armat, niż zdolnych do walki żołnierzy. Ciesząc się i ze śpiewem na ustach ruszyli dalej, wbijając się w kajzerowskie pozycje. Zaciekle walcząc, niejednokrotnie na bagnety i noże w wąskich okopach udało się zdobyć kolejne ich linie. W pewnym momencie Niemcy zdołali zorganizować skoncentrowany opór i pod miejscowością Neuville-Saint-Vaast, Polacy dostali się pod silny ogień karabinów maszynowych i Mauserów. Na domiar złego francuska artyleria, najwidoczniej nie wierząc w możliwość sukcesu, zaczęła ostrzeliwać pozycje zajmowane przez Bajończyków. Żyznowski w swojej książce tak opisywał ten szturm:

»Na rozkaz: „Couchez vous!” cały łańcuch tyraljery wali się na ziemię. Po chwili znów zgodnie naprzód. — Tak, tak trzeba iść, jak oni idą! Brawo Polacy! — krzyczy, klaszcząc w dłonie, pułkownik Pain [...] Spóźniony pocisk francuski wyrywa z posuwającego się łańcucha ochotników polskich dwóch kolegów. Błyskawicą, przebiegającą wzdłuż całego ciała myśl, pali stopy, ściąga moc wszystkich zmysłów, całą potęgę ducha w oczy wszystkowidzące i w te kurczowo zaciśnięte dookoła karabinu ręce. Minęli już drugą wrażą linią okopów«.

Widok rozrywanych ostrzałem własnej artylerii kolegów spowodował desperacki odruch ataku. Polakom udało się wyeliminować niemiecki punkt obrony a kilka chwil później, odeprzeć przeprowadzony przez nich kontratak. W ten sposób zdobyto 3 linie niemieckich umocnień, wdzierając się na 5 km w głąb pozycji nieprzyjaciela. Sukces był jednak cząstkowy. Okazało się bowiem, że oddziały na skrzydłach wycofały się pod naporem niemieckiego kontrataku i Polacy zostali częściowo okrążeni. Francuski sztab próbował reagować, wysyłając żuawów, którzy mieli umożliwić i osłaniać odwrót Bajończykom, nie zdołali się oni jednak przebić. Resztki Bajończyków były zmuszone samodzielnie się wycofać, udało im się to dopiero 10 maja nad ranem. Straty były ogromne, nie da się jednak jednoznacznie określić ich rozmiaru. Na pewno zginęli wszyscy oficerowie łącznie z podporucznikiem Lucjanem Malczem i dowódcą kompanii kapitanem Osmondem. Ciało tego ostatniego odnaleziono u podnóża wzgórza Vimy dopiero w sierpniu 1923 roku. Według historiografii, kiedy przedstawiciele francuskiego dowództwa zechcieli przeprowadzić wizytację dzielnych Bajończyków, do apelu stanęło zaledwie 50 żołnierzy. Jan Rotwand, świeżo awansowany po bitwie na podporucznika w miejsce Malcza, zanotował straty 29 zabitych i 99 rannych.
Jan Żyznowski zapisał:

»Przed szopy zajeżdża na białym koniu generał Blondela, za nim kłusem nadjeżdżają major i porucznik wojsk kolonialnych. [...] — No. Gdzież są Polacy? — pyta zniecierpliwiony generał.— Jesteśmy, generale! — odpowiada cała nasza władza i zwierzchność — jedyny kapral. — Jak to, wszyscy? — Tak, tak... to dobrze.... to bardzo dobrze...tak!... — coś się plącze staremu generałowi, który z ledwością powstrzymuje rwące mu się na usta zdziwienie, więc cicho powtarza: wszyscy, wszyscy... Wszyscy będziecie nagrodzeni. Dzielni jesteście, bezprzykładnie dzielni! Wszystkim dać stopnie wojskowe! — zwrócił się do adiutanta. Niezadługo pójdziecie do nowego ataku! Rzucił generał i odjechał na pole...«
    
Z resztek Polskiej kompanii, około 30 Wolontariuszów utworzono pluton piechoty pod dowództwem Jana Rotwanda, który pozostawał na froncie do połowy czerwca. 16 czerwca 1915 roku utworzono jedną sekcję kompanii zbiorczej, uzupełniając pluton innymi Polakami z 1 Pułku Legii Cudzoziemskiej i przeniesiono ją do Souchez. Tam resztki dzielnej kompanii broniły cmentarza w drugiej linii okopów. 156 Pułk francuski ruszył o zmroku, do ataku na niemieckie pozycje, okazało się jednak, że Niemcy, również w tym samym momencie poderwali się do szturmu. Obie armie spotkały się na ziemi niczyjej, Francuzi zaczęli spychać przeciwników z powrotem do ich okopów, Ci jednak gdy cofnęli się na własne pozycje, otworzyli zmasowany ogień w stronę francuzów. 156. Pułk został doszczętnie rozbity, a Niemcy ruszyli chyłkiem w stronę zajmowanych przez Polaków transzei. Bajończycy znów stanęli w obronie honoru i odparli wrogie oddziały, wypierając ich z pierwszej linii umocnień. Mało tego, pod wpływem szaleńczego i krwawego instynktu, bez rozkazu, a jednak jak gdyby na komendę ruszyli w kontrataku ku niemieckim okopom. Gdy garstce polskich legionistów udało się dopaść wroga w jego własnym rowie z pomocą nadeszli Francuscy Strzelcy Alpejscy. Niemcy byli zmuszeni się wycofać, w akcie ostatecznej desperacji ostrzelali stracone pozycje pociskami z gazem bojowym, który zabił część cieszących się zwycięstwem żołnierzy. Sukces znów został okupiony stratami. Poległo 3 towarzyszy broni w tym dowódca Jan Rotwandt, kolejnych 10 zostało rannych. Dla tak małego oddziału były to niepowetowane straty.
W książce "Krwawy strzęp" można przeczytać:

»Nierówni z wrogiem liczebnie, ruszyli pod gromowy akompanjament artylerji — na‐przód! Poprzez gromady francuskich trupów wpadli do okopów 156-go pułku francuskiego, gdzie byli już żołnierze niemieccy. Wola zwycięstwa poniosła ich znów. Wskakiwali do rowów i jak obłąkani, rycząc z zawziętości i krwawego upojenia, wbijali swe krótkie noże wojskowe w piersi niemieckie. [...] Zwiało bractwo niemieckie. Ochłonęli Polacy. [...] Szaro sine kłęby zaczęły pokrywać poranione stękające pole, jak fale rozpylonej lawy, staczały się do okopów, wyciskając łzy z ócz, mdlącem pachnieniem, ciężkością dziwną w piersiach osiadając i dusząc. Wyraźnie coś zaczęło paraliżować każdy ruch, korczyć i rozorężać ciało, zabijać. Janek Rotwand zatruty dymem gazowego pocisku, zatrzepotał rękoma, niby ptak, schwycił rewolwer i wyskoczył z okopu. Kilka kul karabinowych uwięzło mu w piersiach — legł«.


Sztandar Bajończyków na posiedzeniu Komitetu Wolontariuszy Polskich, już po rozwiązaniu polskiej kompanii. Najprawdopodobniej rok 1918.

Ostatecznie w lipcu przeniesiono polską sekcję na tyły i rozwiązano. Przed weteranami pojawiło się kilka możliwości. Część z nich poszło do cywila, 12 zdecydowało się odpowiedzieć na apel rosyjskiej ambasady i dołączyć do tworzonych na terenie Rosji "polskich oddziałów". Kilku Bajończyków, rozproszonych po różnych oddziałach, kontynuowało służbę w wojsku francuskim. Wielu z nich doczekało się w końcu tak upragnionego utworzenia w 1917 roku Armii Polskiej we Francji, znanej jako Błękitna Armia Hallera. Do niepodległej Polski, o którą tak zaciekle walczyli i o której marzyli, zdołało powrócić 29 Legionistów Bajońskich. Jednak nie było im dane odpoczywać w cieniu polskiej lipy czy brzozy. Większość z nich z marszu wzięła udział w walkach o granice nowo odzyskanej ojczyzny.

Dziś zapomniana kompania, była kiedyś przykładem męstwa i patriotyzmu. Jeszcze w czerwcu 1915 roku francuski senat uchwalił złożenie hołdu dla bohaterstwa Polaków. Prezydent Republiki Francuskiej udekorował sztandar Bajończyków Krzyżem Wojennym z Palmą. Chorągiew tę w 1929 roku nadano 43 Pułkowi Strzelców Kresowych, wywodzącemu się z 1 Pułku Strzelców Polskich Armii Hallera. W jego szeregach walczył Mieczysław Rodzyński, jeden z ostatnich Bajończyków, poległ w 1920 roku  pod Starokonstantynowem w walce z bolszewikami, służąc jako oficer w pułku nawiązującym do historii i tradycji jego dawnej kompanii. Sztandar przechowywany dziś w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie został odznaczony przez marszałka Józefa Piłsudskiego orderem Virtuti Militari. A i sam czyn oraz poświęcenie Bajończyków upamiętniono na jednej z tablic grobu Nieznanego Żołnierza w Warszawie. Wystarczy więc się jedynie rozejrzeć, otworzyć oczy i poszukać, by wskrzesić pamięć tych zapomnianych. Bo przecież często, najciekawsze tajemnice i historie skrywają się w najbliższym otoczeniu.


Sztandar Bajończyków, przechowywany w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.

»Bajończycy, to krwawy strzęp wielkiego sztandaru Polski, która ze krwi i na purpurze własnej krwi poczęła wolność swą«.
*Jan Żyznowski - "Krwawy strzęp"

Viva la Pologne, Viva la Légion des Bayonnais!






Materiały źródłowe:

Jan Żyznowski - "Krwawy strzęp"
Jan Żyznowski - "Dla Polski pod Joffre"
Piotr Cichoracki - "Bajończycy - polscy ochotnicy w Armii Francuskiej w latach 1914–1915"
Mieczysław Wrzosek - "Polski czyn zbrojny podczas pierwszej wojny światowej 1914-1918"
Mieczysław Wrzosek - "Polskie formacje wojskowe podczas I wojny światowej"
Wacław Gąsiorowski - "1910 – 1915 .Historia Armii Polskiej we Francji"
formacje na zachodzie 1914 – 1918

     
   

7 komentarzy:

  1. piękny kawałek zapomnianej historii... dzięki za to:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Z wielką ciekawością przeczytałem, dziękuje za tą historię ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo chętnie to wszystko przeczytałem i bardzo mi to się podoba.Żeby więcej tego było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety codzienność nie zawsze pozwala znaleźć czas na paję. Ale z projektu nie zamierzam rezygnować, więc na pewno będą się pojawiały kolejne wpisy.

      Usuń
  4. Bardzo dobre opracowanie powiem więcej jedne z najlepszych jakie czytałem o bajończykach
    pozdrawiam
    Hyacinthe Osseux 2e compagnie du bataillon C du 2ème Régiments de marche du 1er Régiment étranger

    https://www.facebook.com/SRH51ppSK/photos/a.365211226984297/837437089761706/?type=3&theater

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za uznanie. Czasami mi się uda. 😉
      Wasz funpage już polubiłem.

      Usuń
  5. Piekna Historia. Czytalem z zainteresowaniem. Tym bardziej ze chcialbym odtworzyc losy mojego kochanego Ojca, Stefana Sokalskiego, ktory byl ochotnikiem we Francji w 1914c roku. Potem sluzyl a Armii gen. Hallera i do 1939 w wojsku polskim.

    OdpowiedzUsuń

Komentuj - to dla mnie najlepsza motywacja.