poniedziałek, 4 listopada 2019

Hohenlohe Stephanie Julienne - Mezalians ideologiczny Hitlera

30 stycznia 1938 roku, magazyn "Time" opublikował artykuł następującej treści:
"Nosząca fryzurę rodem z obrazów Tycjana czterdziestoletnia Stephanie Julienne księżniczka Hohenlohe-Waldenburg-Schillingsfürst, powierniczka Hitlera i połowy europejskich znakomitości, ma przypłynąć w tym Tygodniu z Wielkiej Brytanii. W Wiedniu uwielbiano ją, a dziś — po upadku Austrii wykorzystuje swój urok, by promować interesy nazistów w kręgach, w których jest to niewątpliwie korzystne." 

*Fragment z książki Paula Rolanda "Hitler moja miłość. Kobiety w służbie swastyki" Wydawnictwo RM

Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, przecież w tamtym okresie Adolf Hitler i jego partia była dosyć popularna w Stanach Zjednoczonych. Sam Henry Ford wspierał ją swoim kapitałem i nazwiskiem. Jednak fakt przybycia ów piękności jako emisariuszki nazistów, musiał być co najmniej dziwny jeśli nie szokujący. Należy bowiem wziąć pod uwagę, że Stephanie była pełnej krwi Żydówką.


Stephanie Julianne Richter, Księżna Hohenlohe-Waldenburg-Schillingsfurst


Dziś krótka historia jednej z bohaterek książki "Hitler moja miłość. Kobiety w służbie swastyki", która ukazała się w polskich księgarniach nakładem wydawnictwa RM. Stephanie Julienne jest postacią nietuzinkową, a jej życiorys wręcz nieprawdopodobny. Dziewczyna, żydówka, z wiedeńskiej klasy średniej zostaje księżną, a następnie szpiegiem i sympatią Hitlera. Skutecznie uwodzi angielskich magnatów prasowych, światowych polityków i wojskowych. J. Edgar Hoover miał o niej powiedzieć, że jest bardziej niebezpieczna niż 10.000 mężczyznCzy można uwierzyć w taki scenariusz? Zapraszam do bliższego poznania tej kobiety.

czwartek, 17 października 2019

Przygotowania do obrony Pomorza Nadwiślańskiego w 1939 roku.




Autor artykułu: Szymon Waraska.


Budowa umocnień polowych

Do 1935 r. w Polsce jedynie na Śląsku wybudowano nieliczne umocnienia zamykające ważniejsze drogi na wypadek wypadu oddziałów niemieckich. Jedynie inspektorowie armii opracowywali kompletne projekty, jednak nigdy nie doczekały się one realizacji. Dopiero pod koniec 1935 r. generalny inspektor sił zbrojnych postanowił ufortyfikować niektóre obszary na wschodniej i zachodniej granicy. Fortyfikacje miały stwarzać oparcie dla manewru strategicznego. Stworzono wtedy przy Sztabie Głównym inspektorat saperów, kierowany przez gen. Stanisława Dąbowskiego. Każdy inspektor armii otrzymał od Naczelnego Wodza określone wytyczne. Później każdy inspektor miał opracować dokładny plan swojego odcinka. Plan ten polegał na wyznaczeniu w terenie sieci ognia, oraz punktów, w których miały być wybudowane fortyfikacje. Wielkość i wytrzymałość ustalono na podstawie terenu, oraz znaczenia strategicznego. Opracowany plan zatwierdzał generalny inspektor sił zbrojnych, oraz przekazywał dalej z uwagami inspektorowi saperów.

Ciężki schron bojowy na śląsku. Schron dowodzenia z punktu obrony "Niezdara". W czasie wojny wysadzony przez Niemców w celach ćwiczebnych.

Inspektor saperów z kolei miał opracować w swoim biurze projekty techniczne i kosztorysy. Pracami w terenie kierowali oficerowie fortyfikacyjni podlegający inspektorowi saperów. Kontrolowali ich pracę oficerowie armii. Budowa fortyfikacji w tym okresie była przedsięwzięciem trudnym, ponieważ oficerom brakowało doświadczenia. Inspektorowie armii często tworzyli projekty zbyt dużych obiektów albo zbyt małych. Fabryki traciły czas na tworzenie nieudanych konstrukcji, przez to opóźniały się dostawy sprzętu. W 1937 r. Inspektor saperów zapoznał się dokładnie z fortyfikacjami linii Maginota. Zakupiono nowy sprzęt techniczny oraz wykorzystano francuskie plany i zdobyte doświadczenie.

sobota, 7 września 2019

Piedimonte - Zapomniany epizod bitwy o Monte Cassino


Autor artykułu: Szymon Waraska.


 19 maja 1944 roku II korpus gen. Władysława Andersa zdobył klasztor Monte Cassino. 13 brytyjski korpus przełamał niemieckie pozycje w dolinie rzeki Lirii, a korpus gen. Juina obszedł niemiecką linię Gustawa. Niemieckie oddziały zostały zmuszone do odwrotu na linię Hitlera. Rozpoczynał się pościg oddziałów alianckich za wycofującymi się Niemcami. Brytyjskie czołgi ruszyły drogą numer 6 na lotnisko Aquino. Do drugiego korpusu dociera później wiadomość, że lotnisko zostało zdobyte. Była to fałszywa wiadomość, ponieważ niemiecka silna obrona przeciwpancerna rozbiła angielskie czołgi. Wiadomość o konsolidacji niemieckiej obrony w rejonie Piedimonte nie dotarła na czas do II korpusu. Wysłano już dwa patrole pod dowództwem ppor. Zajdzińskiego do Piedimonte. Później do miasta miała wejść część pododdziału mjr. Franciszka Osmakiewicza. Jednak meldunki o odparciu brytyjskiego natarcia na Piedimonte sprawiły, że rozkaz o wejściu do miasta odwołano. Rozkaz nie dotarł do patroli, które weszły do miasta. Dostały się tam w niemiecką zasadzkę. Musiały natychmiast się wycofać. Wówczas podjęto decyzję o zdobyciu Piedimonte połączonym atakiem czołgów i piechoty. Dlatego major Henryk Świetlicki, dowódca 6. pułku pancernego, został wezwany na odprawę do sztabu 2. Brygady Pancernej. Tam, w towarzystwie gen. Bronisława Rakowskiego i podpułkownika Władysława Bobińskiego, wziął udział w ważnej odprawie. Wyznaczono na niej 6. pułkowi zadanie:
"Osłonić prawe skrzydło 13 korpusu, z kierunku S. Lucia i Piedimonte. Opanować Piedimonte i rozpoznawać Castrocello". 



M4 Sherman z II Korpusu Polskiego

W ten sposób powstaje mieszana grupa "Bob" składająca się z 6. pułku pancernego, grupy piechoty ppłk. Lachowicza, plutonu moździerzy ciężkich, 9. PALU, baterii dział artylerii ppanc. na gąsienicach i plutonu saperów. Całością miał dowodzić ppłk. Bobiński. Kiedy mjr. Świetlicki wrócił z odprawy, wezwał do siebie dowódców szwadronów. Dowódcy usłyszeli rozkaz: 

"O piątej wyruszamy, pogotowie, nie wolno się nigdzie oddalać. Czołgi rozmaskować, by były gotowe do drogi"

niedziela, 1 września 2019

PZL.23 "Karaś" - "Rybka w stawie pełnym drapieżników"

Sobota 2 września 1939 roku, lotnisko zapasowe Wsola pod Radomiem.

Dowódca eskadry, kapitan obserwator Jan Buczma kręcił powoli głową. Przed nim stała grupka lotników z 21 Lekkiej Eskadry Bombowej. Za nimi zaś, około 500 m poza pasem startowym leżały dwa "Karasie" z połamanym podwoziem. Cóż, była to "pięta achillesowa" tych maszyn i wystarczyła byle nierówność, by golenie lub same koła uległy awarii. Bliżej kapitana stało tych trzech pechowców, którzy próbowali polecieć ów samolotami. Obserwator podporucznik Brama, z rezygnacją rozpinał powoli swój kombinezon, gdy dowódca spojrzał na pilota, kaprala Stanisława Obiorka, ten pokręcił jedynie spuszczoną głową. Wtedy nie mógł wiedzieć, że jeszcze odpłaci tym, którzy napadli na jego ojczyznę i że za dwa lata będzie bombardował Berlin, Hamburg i Wilhelmshaven.
Kapitan Buczma zwrócił się do strzelca pokładowego, kaprala Teofila Gary:
- Masz chyba dość na dzisiaj co?
Ten szczerząc zęby, odparł:
- Nie! Nie było takiego wypadku w naszej rodzinie. Jeszcze dzisiaj muszę zobaczyć się z Niemcami.
- Dobrze. Kto poleci z kapralem Garą na ochotnika? Potrzebny pilot i obserwator.
Na te słowa dowódcy eskadry z szeregu wystąpił pilot, plutonowy Wacław Buczyłko. Jednak żaden z obserwatorów nie kwapił się do samotnego lotu. Może przez te pechowe dwa starty uznali, że dziś lepiej nie próbować swojego szczęścia. W końcu Kapitan spojrzał na najbliżej stojącego i rzucił krótko:
- Poleci obserwator sierżant podchorąży Stefan Gębicki.
I tak nowa, na prędko skompletowana załoga, wsiadła do grzejącego już silnik samolotu PZL.23, jedynego, który był przygotowany do lotu bojowego. Oczywiście poza tymi dwoma, które na rozbiegu zaryły "nosami" w ziemię.
Buczyłko sprawnie poderwał, nieco ociężałą z powodu 400 kg bomb pod skrzydłami, maszynę w górę. Zegarek wskazywał krótko przed 4 rano. "Karaś" wzbił się na wysokość 1.100 m, a pilot skierował go w stronę Radomska i Częstochowy. Lotnicy mogli po chwili dokładnie zobaczyć stanowiska polskiej artylerii przeciwlotniczej a za nią łuny ognia i dym. Pilot obniżył lot na około 900 m, kiedy znaleźli się nad niemieckimi pozycjami. Rozszalał się ogień p-lotek, pociski cięły bezustannie powietrze po przekątnej do samolotu Polaków. Pilot zgrabnie zaczął wykonywać uniki, kręcąc piruety i przechodząc w lot koszący do wysokości około 100 m. Polska maszyna nie mogła się jednak przebić nad wyznaczony cel. W kabinie gęstniało od dymu pożarów szalejących na ziemi i unosił się natrętny zapach paliwa oraz spalin. Strzelec "siedzący na ogonie" obijał się niemiłosiernie o kadłub i swój karabin, pilot zaś momentami tracił zupełnie widoczność, oczy zalewał mu pot zmieszany z dymem i brudem osiadających na skórze spalin. Jedynie obserwator, skryty w "brzuchu" samolotu zdawał się wygodnie leżeć. Po 20 minutach "tańca" z niemiecką artylerią przeciwlotniczą, zmęczony plutonowy Buczyłko zrezygnował z dalszych prób przelotu nad cel. PZL.23 Wzbił się w górę ostrym skrętem na zachód. Odchodząc od zadymionego terenu, Polacy znaleźli się nad III Rzeszą. Lecąc nad lasami, rozglądali się za celem, w który mogliby posłać podczepione do kadłuba "cukierki". Nagle pilot poczuł, że ktoś trąca go w ramię gdy się odwrócił, zobaczył rękę kaprala Gary z wyciągniętą karteczką. Wziął ją z jego ręki i rozłożył na kolanie:
"Nabierz wysokości do 1.300 metrów – ponieważ bomby powinniśmy im zrzucić – najlepiej na jakąś fabrykę. Automat nastawiony na pojedyncze, ale może trzeba będzie wszystkie wyrzucić razem".
Samolot wzbił się w górę, niebo robiło się coraz jaśniejsze i strzelec zaczął nerwowo rozglądać się za sylwetkami niemieckich myśliwców. Wokoło nie było jednak ani śladu po szkopach, los sprzyjał tego dnia "Karasiowi" i jego załodze. Messerschmitty Bf 110 z Zerstörer-Geschwader 76, które startowały z lotniska w Märzdorf, znajdowały się akurat daleko nad polskim niebem. Po kilku chwilach kapral Gara zauważył w dole po prawej stronie zabudowania miejskie, w tym momencie pilot skierował maszynę w ich stronę. Gdy w dole przesuwały się powoli malutkie sylwetki budynków, w słuchawkach strzelca rozbrzmiał wesoły głos plutonowego Buczyłki:
- Stary, przypnij spadochron, bo mam cel.
PZL.23 przelatując ponad dymiącymi kominami fabryki na wysokości 1.400 m, zaczął pikować w ich stronę. Zaczepy podtrzymujące osiem 50 kg bomb, zostały zwolnione przez podchorążego Gębickiego. Do tej pory panująca cisza i spokój nad Oławą, została przerwana głośną eksplozją. Nad dachem chemicznej fabryki zaczął unosić się gęsty dym, a gdzieniegdzie pojawiły się języki ognia. Polska załoga z poczuciem spełnienia obowiązku i radością w sercu nieniepokojona przez nikogo wróciła na lotnisko. 2 Września 1939 roku na teren III Rzeszy spadły pierwsze polskie bomby, uszkadzając fabrykę w Ohlau...

*Sfabularyzowany tekst na podstawie materiałów źródłowych.


Polski lekki samolot bombowo rozpoznawczy PZL.23 Karaś



PZL.23 "Karaś" jest dziś postrzegany w dwojaki sposób. Z jednej strony można znaleźć na jego temat takie przymiotniki jak "zdmuchiwacz czołgów" lub "polski nurkowiec", dowiedzieć się o rajdach tych samolotów na tereny III Rzeszy, udanych bombardowaniach kolumn pancernych i zaopatrzeniowych wroga, oraz męstwie załóg tego samolotu. Z drugiej strony, w kontraście stoją natomiast takie argument jak: 86% straconych maszyn w trakcie działań wojennych, czy znikomy efekt ataków "Karasi" na ruchy wojsk niemieckich i całość sytuacji na froncie. Nie ulega wątpliwości, że PZL.23 był ciekawą, choć nie pozbawioną wad, konstrukcją. Dzisiaj przyjrzymy mu się bliżej.

czwartek, 1 sierpnia 2019

Pluton Głuchoniemych - Nieme poświęcenie

Warszawa 2 Września 1944 

Powstanie trwało już od miesiąca. Zaplanowany na kilka dni zryw trwał nadal, a jego końca nie było widać. Na tyłach gmachu YMCA Przy ulicy Konopnickiej 6, niedaleko Placu Trzech Krzyży kucało pod murem dwóch mężczyzn. Ogłuszająca kakofonia broni maszynowej i wybuchy granatów rozrywały powietrze w całej okolicy. Najgorszy zdawał się dźwięk "trąb jerychońskich", zamontowanych na "Stukasach" syren, wydających ogłuszające wycie w trakcie bombardowania. Jednak przyczajeni pod murem "Gaj" i "Czerwony" obserwowali okolicę w stoickim spokoju. Nieznacznie jedynie skulili głowę w ramionach gdy omiótł ich podmuch jednej z bomb rzuconych przez Junkersa, która spadła tuż przy wejściu do budynku niszcząc jego front i zrzucając dachówki do ogrodu. Kilka chwil po tym przez okno na parterze wyskoczyło dwóch Niemców, ciężko opadając na ziemię z powodu broni, którą byli obwieszeni. "Gaj" i "Czerwony" a raczej Stanisław Gajda i Henryk Nasiłowski zamarli w bezruchu. Pierwszy z nich dał znak, żeby pójść za "szwabami", po przytakującym geście głową ruszyli ostrożnie, ale szybko za oddalającą się dwójką Niemców. Kilka susów i już byli przy nich. Polacy nie mieli przy sobie broni, poza kilkoma granatami zatkniętymi za pazuchą, musieli więc obezwładnić wroga gołymi rękami. Nim tamci zdołali się zorientować, dwóch powstańców dopadło ich od tyłu. Jeden z nich krzyknął, prosząc o litość, jednak nie mógł na nią liczyć i to nie tylko dlatego, że Polacy go nie słyszeli, ponieważ byli głuchoniemi...  




Głuchy żołnierz? Raczej niezbyt prawdopodobny scenariusz. No bo jak? Przecież by sobie nie mógł poradzić na polu walki. Nie słysząc wroga, ani nie zdając sobie sprawy z hałasu, który sam może zrobić. A jednak w trakcie powstania warszawskiego w 1944 roku AK posiadała cały pluton złożony z głuchoniemych. Pluton ten wbrew części opinii brał udział w walce z bronią w ręku i to odznaczając się męstwem i skutecznością. Głuchoniemi powstańcy są ewenementem na skalę światową, więc powinniśmy o nich pamiętać.
Poznajcie ich krótką historię...


piątek, 19 lipca 2019

Polski wywiad wojskowy w obliczu zagrożenia niemiecką agresją w 1939 roku

Autor artykułu: Szymon Waraska.

Rok 1939 był dla polskiego wywiadu okresem, w którym z powodu agresywnej polityki III Rzeszy musiał skupić całą swoją uwagę na terytorium zachodniego sąsiada. Od stycznia 1939 roku do 1 września wywiad polski zdobył wiele bardzo cennych informacji, które właściwie wykorzystane pozwoliłyby uniknąć kilku poważnych klęsk jakie miały miejsce w czasie kampanii wrześniowej w 1939 roku. Jednak z powodu zlekceważenia tych informacji wysiłek wywiadu polskiego poszedł na marne.

Oficerowie Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. 

sobota, 29 czerwca 2019

Koncepcje obrony wybrzeża i przygotowania do niej 1920-1939


Autor artykułu: Szymon Waraska.


1. Geneza obrony Wybrzeża



Polska Marynarka Wojenna powstała 28 listopada 1918. Wówczas były kontradmirał floty carskiej, Kazimierz Porębski założył stowarzyszenie, "Bandera Polska". Garstka marynarzy zarekwirowała statki wiślane, tworząc zalążek polskiej floty. Dwa lata później Polska przejęła przyznany jej przez traktat Wersalski kawałek wybrzeża. Wówczas powstało dowództwo wybrzeża morskiego. Dowódcą został płk.mar. Jerzy Świrski. 

ORP "Wawel" jeden z okrętów Flotylli Wiślanej.

Po raz pierwszy problem obrony Wybrzeża pojawił się w roku 1924. Wówczas przyznano Polsce Westerplatte jako miejsce dla Wojskowej Składnicy Tranzytowej. W tym samym czasie Biuro Ścisłej Rady Wojennej rozpoczęło studia nad umocnieniem Gdyni. Odpowiednie wytyczne opracował Oddział IIIa Biura Ścisłej Rady Wojennej pod kierownictwem płk. Tadeusza Kutrzeby. Początkowo myślano o ufortyfikowaniu tylko Półwyspu Helskiego. Półwysep miał stanowić osłonę bazy i portu w Gdyni. Pod wpływem sugestii inspektora fortyfikacji, gen.bryg.inż. Hugona Griebscha, postanowiono także umocnić Gdynię, która miała być twierdzą pierścieniową. Także płk. Kutrzeba zajmował się zagadnieniem obrony Wybrzeża oraz możliwościami Marynarki Wojennej. Już jako szef Biura Ścisłej Rady Wojennej przygotował grę wojenną w wąskim gronie osób. Brał w niej udział, między innymi kmdr. por. Józef Unrug. Wymiana poglądów umożliwiła dokładne sprecyzowanie zadań Marynarki Wojennej, w czasie wojny ze Związkiem Radzieckim lub Niemcami. 

czwartek, 28 lutego 2019

Herman Joe - Człowiek, który oszukał przeznaczenie

Sobota 4 listopada 1944 roku, godzina 16:54

Halifax B MK.III ospale oderwał się od płyty lotniska Driffield w Yorkshire. Ciężki czterosilnikowy bombowiec z 466 Australijskiego Dywizjonu Bombowego zaczął się wzbijać w powietrze. Siedzący za sterami młody pilot spojrzał przed siebie i uśmiechnął się pod nosem. Przednim rysował się zapierający dech w piersiach widok. Ponad 740 samolotów przesuwało się wolno po niebie. Oprócz Halifaxów widział również ociężałe Lancastery i smukłe Mosquito.
- No Joe, lecimy nad Bochum. To już ostatni raz, ostatni...
Zamruczał pod nosem, do siebie. 
Niebo robiło się już czarne, a zmrok gęstniał coraz bardziej, kiedy o 18:40 nad miastem przemysłowym w Zagłębiu Ruhry rozległ się basowy szum bombowców. Joe nie wiedział, o czym myśli jego załogo gdy bomby spadały na niemieckie zabudowania, on liczył już godziny do powrotu na wyspy. Jego kolejka dobiegła końca. Kiedy luk bombowy opustoszał, Halifax Joego o numerze LV963 HD-D wykonał wraz z eskadrą zwrot i skierował się na północny zachód. Dało się jednak wyczuć napięcie panujące w tej blaszanej, podrzucanej prądami powietrza, puszce. Po pięciu minutach się zaczęło. Pomarańczowo czerwone rozbłyski, niczym balony ciekłej stali zaczęły wykwitać wokół alianckich samolotów. Joe spojrzał na wysokościomierz, wskaźnik drgał w okolicach 10.000 stóp. Nagle maszyną szarpnęło i zatrzęsło. Niemieckie FlaKi stawały się coraz bardziej nachalne. Flight lieutenant Hermann gorączkowo myślał jak uniknąć ostrzału, kiedy jeden ze szperaczy oświetlił jego kokpit krzyknął do interkomu 
- Cholera! Załóżcie spadochrony szybko! 
W tym samym momencie Halifaxem wstrząsnęło potężne uderzenie. Niemcy trafili maszynę Joego w spód kadłuba, zaczęło nią strasznie trząść. Pilot widział pod sobą płomienie, jego samolot się palił, instynktownie poderwał Halifaxa w górę. Jednak już po chwili niemal w zsynchronizowany sposób, niemieckie pociski walnęły w oba skrzydła bombowca, te zaś zapłonęły niczym dwie zapałki.
- Skakać! Skakać! 
Krzyczał Joe, odpinając się z fotela. Jego spadochron leżał nadal w tylnym przedziale. Poderwał się na nogi i gdy postawił pierwszy krok, skrzydła Halifaxa zaczęły się odłamywać, a samolot przewrócił się do góry "brzuchem" Joe poleciał na przyrządy i szybę kokpitu. Gdy maszyna rozlatywała się na kawałki, widział dwóch swoich kolegów, którzy razem z kawałkami bombowca spadają ku ziemi. 
Kiedy już przestał krzyczeć i się szamotać, widział rozbłyski artylerii przeciwlotniczej, płonące maszyny i spadające części samolotów. W drodze na spotkanie z ziemią obrócił się na brzuch, myśli wirowały mu w głowie niczym jego kruche ciało w trakcie tego swobodnego spadku. 
- Może jak uda mi się wpaść do jednego z tych jezior, albo rzeki to zdołam przeżyć...
Pomyślał. 
Kapitan Joe Hermann kończył właśnie swoją kolejkę, spadając z pięciu tysięcy metrów bez spadochronu ku ziemi.   
* Sfabularyzowany tekst na podstawie materiałów źródłowych.


Flight Lieutenant Joseph B. Herman

4 listopada 1944 roku był dniem, którego kapitan lotnictwa Joseph Bernard Herman, miał nie zapomnieć już do końca życia. Tej sobotniej nocy wydarzył się cud, inaczej nie można nazwać tego nieprawdopodobnego zdarzenia. Joe, pilot jednego z bombowców Royal Australian Air Force, na wysokości około 5.500 metrów wypada bez spadochronu z rozlatującej się maszyny. W tym momencie powinna się skończyć ta opowieść, jednak tym razem ma ona swój ciąg dalszy. Joe Herman przeżył swój "upadek", udało mu się również dożyć do końca wojny. Oto nieprawdopodobna historia 21-latka, który przeżył własną śmierć.

piątek, 1 lutego 2019

Historia w tle fotografii - Dramat polskiego września

13 września 1939 roku, pogoda w Warszawie była nadzwyczaj dobra. Błękitne niebo, niemalże bez jednej chmurki, rozświetlało ciepłe słońce. Na polu nieopodal chłopskiej chałupy siedem kobiet kopało ziemniaki. Pracowały sprawnie i szybko, nie zwracając uwagi na otoczenie,  jedynie co jakiś czas któraś z nich spoglądała w niebo. Nieopodal na łączeniu ulic Jana Ostroroga i Tatarskiej stał zaparkowany samochód, o którego karoserię opierał się polski oficer w mundurze. Wraz z siedzącym w pojeździe kierowcą przyglądali się mężczyźnie w jasnym garniturze, który fotografował pracujące kobiety, nagle nad ich głowami rozległ się jęk silników, dwa samoloty z czarnymi krzyżami na skrzydłach pojawiły się nad poletkiem i chałupą. Kiedy powietrze rozerwał huk pierwszej bomby, oficer rzucił się w stronę fotografa wołając by ten wsiadł do czekającego już z zapalonym silnikiem auta. Mężczyzna jednak nadal majstrował przy swojej kamerze. 
Kobiety niczym wystraszone wróble rozpierzchły się po działce i popadały między krzaki, dwie z nich zaś wbiegły do chałupy. Jedna ze rzuconych przez niemieckie samoloty bomb zawaliła cześć budynku, z którego wybiegła 14-letnia Andzia Kostewicz i padła w trawę kryjąc się przed napastnikami.
Po zbombardowaniu okolicy samoloty zaczęły się oddalać. Polskiemu oficerowi udało się zapakować swojego podopiecznego do auta, które ruszyłoby opuścić zagrożony obszar. Mężczyzna w jasnym garniturze spojrzał w stronę parceli, na której z ziemi powoli podnosiły się ludzkie sylwetki. Wtedy jedna z maszyn Luftwaffe wykonała zwrot przez skrzydło i ponownie runęła na bezbronne kobiety, tępy, głuchy dźwięk działek pokładowych rozległ się w okolicy. Mężczyźni w pojeździe mogli go dobrze słyszeć, a fotograf widział ciętą pociskami i wzbijaną w powietrze ziemię, samolot rzucił na cywilów bombę odłamkową, która eksplodowała pośrodku łąki. 14-letnia Andzia zdołała jeszcze przycisnąć dłonie do ran nim padła martwa w trawę...
*Sfabularyzowany tekst na podstawie materiałów źródłowych
    
12 letnia Kazimiera płacze nad ciałem swojej siostry Andzi. Warszawa 14 wrzesień 1939 rok.

Dosyć znane zdjęcie z polskiego września 39 roku autorstwa Juliena Bryana, przedstawia płaczącą dziewczynkę nad ciałem jej siostry. Jest ono dobrze rozpoznawalne nie tylko w naszym kraju, ale również i za granicą. Spoglądając na tę fotografię, zawsze czułem żal i smutek. Jednak gdy zostałem skonfrontowany z pytaniem, co się stało z ów płaczącym dzieckiem i czy przeżyło wojnę, poczułem zakłopotanie. Oczywisty obraz stał się zagadką i powodem do wstydu, że tak naprawdę nic, poza tym co widać na fotografii, o nim nie wiem. Tym bardziej zaskoczyła mnie historia ukryta za tym jednym kadrem i tym bardziej należy ją opowiedzieć.