Strony

sobota, 7 września 2019

Piedimonte - Zapomniany epizod bitwy o Monte Cassino


Autor artykułu: Szymon Waraska.


 19 maja 1944 roku II korpus gen. Władysława Andersa zdobył klasztor Monte Cassino. 13 brytyjski korpus przełamał niemieckie pozycje w dolinie rzeki Lirii, a korpus gen. Juina obszedł niemiecką linię Gustawa. Niemieckie oddziały zostały zmuszone do odwrotu na linię Hitlera. Rozpoczynał się pościg oddziałów alianckich za wycofującymi się Niemcami. Brytyjskie czołgi ruszyły drogą numer 6 na lotnisko Aquino. Do drugiego korpusu dociera później wiadomość, że lotnisko zostało zdobyte. Była to fałszywa wiadomość, ponieważ niemiecka silna obrona przeciwpancerna rozbiła angielskie czołgi. Wiadomość o konsolidacji niemieckiej obrony w rejonie Piedimonte nie dotarła na czas do II korpusu. Wysłano już dwa patrole pod dowództwem ppor. Zajdzińskiego do Piedimonte. Później do miasta miała wejść część pododdziału mjr. Franciszka Osmakiewicza. Jednak meldunki o odparciu brytyjskiego natarcia na Piedimonte sprawiły, że rozkaz o wejściu do miasta odwołano. Rozkaz nie dotarł do patroli, które weszły do miasta. Dostały się tam w niemiecką zasadzkę. Musiały natychmiast się wycofać. Wówczas podjęto decyzję o zdobyciu Piedimonte połączonym atakiem czołgów i piechoty. Dlatego major Henryk Świetlicki, dowódca 6. pułku pancernego, został wezwany na odprawę do sztabu 2. Brygady Pancernej. Tam, w towarzystwie gen. Bronisława Rakowskiego i podpułkownika Władysława Bobińskiego, wziął udział w ważnej odprawie. Wyznaczono na niej 6. pułkowi zadanie:
"Osłonić prawe skrzydło 13 korpusu, z kierunku S. Lucia i Piedimonte. Opanować Piedimonte i rozpoznawać Castrocello". 



M4 Sherman z II Korpusu Polskiego

W ten sposób powstaje mieszana grupa "Bob" składająca się z 6. pułku pancernego, grupy piechoty ppłk. Lachowicza, plutonu moździerzy ciężkich, 9. PALU, baterii dział artylerii ppanc. na gąsienicach i plutonu saperów. Całością miał dowodzić ppłk. Bobiński. Kiedy mjr. Świetlicki wrócił z odprawy, wezwał do siebie dowódców szwadronów. Dowódcy usłyszeli rozkaz: 

"O piątej wyruszamy, pogotowie, nie wolno się nigdzie oddalać. Czołgi rozmaskować, by były gotowe do drogi"

niedziela, 1 września 2019

PZL.23 "Karaś" - "Rybka w stawie pełnym drapieżników"

Sobota 2 września 1939 roku, lotnisko zapasowe Wsola pod Radomiem.

Dowódca eskadry, kapitan obserwator Jan Buczma kręcił powoli głową. Przed nim stała grupka lotników z 21 Lekkiej Eskadry Bombowej. Za nimi zaś, około 500 m poza pasem startowym leżały dwa "Karasie" z połamanym podwoziem. Cóż, była to "pięta achillesowa" tych maszyn i wystarczyła byle nierówność, by golenie lub same koła uległy awarii. Bliżej kapitana stało tych trzech pechowców, którzy próbowali polecieć ów samolotami. Obserwator podporucznik Brama, z rezygnacją rozpinał powoli swój kombinezon, gdy dowódca spojrzał na pilota, kaprala Stanisława Obiorka, ten pokręcił jedynie spuszczoną głową. Wtedy nie mógł wiedzieć, że jeszcze odpłaci tym, którzy napadli na jego ojczyznę i że za dwa lata będzie bombardował Berlin, Hamburg i Wilhelmshaven.
Kapitan Buczma zwrócił się do strzelca pokładowego, kaprala Teofila Gary:
- Masz chyba dość na dzisiaj co?
Ten szczerząc zęby, odparł:
- Nie! Nie było takiego wypadku w naszej rodzinie. Jeszcze dzisiaj muszę zobaczyć się z Niemcami.
- Dobrze. Kto poleci z kapralem Garą na ochotnika? Potrzebny pilot i obserwator.
Na te słowa dowódcy eskadry z szeregu wystąpił pilot, plutonowy Wacław Buczyłko. Jednak żaden z obserwatorów nie kwapił się do samotnego lotu. Może przez te pechowe dwa starty uznali, że dziś lepiej nie próbować swojego szczęścia. W końcu Kapitan spojrzał na najbliżej stojącego i rzucił krótko:
- Poleci obserwator sierżant podchorąży Stefan Gębicki.
I tak nowa, na prędko skompletowana załoga, wsiadła do grzejącego już silnik samolotu PZL.23, jedynego, który był przygotowany do lotu bojowego. Oczywiście poza tymi dwoma, które na rozbiegu zaryły "nosami" w ziemię.
Buczyłko sprawnie poderwał, nieco ociężałą z powodu 400 kg bomb pod skrzydłami, maszynę w górę. Zegarek wskazywał krótko przed 4 rano. "Karaś" wzbił się na wysokość 1.100 m, a pilot skierował go w stronę Radomska i Częstochowy. Lotnicy mogli po chwili dokładnie zobaczyć stanowiska polskiej artylerii przeciwlotniczej a za nią łuny ognia i dym. Pilot obniżył lot na około 900 m, kiedy znaleźli się nad niemieckimi pozycjami. Rozszalał się ogień p-lotek, pociski cięły bezustannie powietrze po przekątnej do samolotu Polaków. Pilot zgrabnie zaczął wykonywać uniki, kręcąc piruety i przechodząc w lot koszący do wysokości około 100 m. Polska maszyna nie mogła się jednak przebić nad wyznaczony cel. W kabinie gęstniało od dymu pożarów szalejących na ziemi i unosił się natrętny zapach paliwa oraz spalin. Strzelec "siedzący na ogonie" obijał się niemiłosiernie o kadłub i swój karabin, pilot zaś momentami tracił zupełnie widoczność, oczy zalewał mu pot zmieszany z dymem i brudem osiadających na skórze spalin. Jedynie obserwator, skryty w "brzuchu" samolotu zdawał się wygodnie leżeć. Po 20 minutach "tańca" z niemiecką artylerią przeciwlotniczą, zmęczony plutonowy Buczyłko zrezygnował z dalszych prób przelotu nad cel. PZL.23 Wzbił się w górę ostrym skrętem na zachód. Odchodząc od zadymionego terenu, Polacy znaleźli się nad III Rzeszą. Lecąc nad lasami, rozglądali się za celem, w który mogliby posłać podczepione do kadłuba "cukierki". Nagle pilot poczuł, że ktoś trąca go w ramię gdy się odwrócił, zobaczył rękę kaprala Gary z wyciągniętą karteczką. Wziął ją z jego ręki i rozłożył na kolanie:
"Nabierz wysokości do 1.300 metrów – ponieważ bomby powinniśmy im zrzucić – najlepiej na jakąś fabrykę. Automat nastawiony na pojedyncze, ale może trzeba będzie wszystkie wyrzucić razem".
Samolot wzbił się w górę, niebo robiło się coraz jaśniejsze i strzelec zaczął nerwowo rozglądać się za sylwetkami niemieckich myśliwców. Wokoło nie było jednak ani śladu po szkopach, los sprzyjał tego dnia "Karasiowi" i jego załodze. Messerschmitty Bf 110 z Zerstörer-Geschwader 76, które startowały z lotniska w Märzdorf, znajdowały się akurat daleko nad polskim niebem. Po kilku chwilach kapral Gara zauważył w dole po prawej stronie zabudowania miejskie, w tym momencie pilot skierował maszynę w ich stronę. Gdy w dole przesuwały się powoli malutkie sylwetki budynków, w słuchawkach strzelca rozbrzmiał wesoły głos plutonowego Buczyłki:
- Stary, przypnij spadochron, bo mam cel.
PZL.23 przelatując ponad dymiącymi kominami fabryki na wysokości 1.400 m, zaczął pikować w ich stronę. Zaczepy podtrzymujące osiem 50 kg bomb, zostały zwolnione przez podchorążego Gębickiego. Do tej pory panująca cisza i spokój nad Oławą, została przerwana głośną eksplozją. Nad dachem chemicznej fabryki zaczął unosić się gęsty dym, a gdzieniegdzie pojawiły się języki ognia. Polska załoga z poczuciem spełnienia obowiązku i radością w sercu nieniepokojona przez nikogo wróciła na lotnisko. 2 Września 1939 roku na teren III Rzeszy spadły pierwsze polskie bomby, uszkadzając fabrykę w Ohlau...

*Sfabularyzowany tekst na podstawie materiałów źródłowych.


Polski lekki samolot bombowo rozpoznawczy PZL.23 Karaś



PZL.23 "Karaś" jest dziś postrzegany w dwojaki sposób. Z jednej strony można znaleźć na jego temat takie przymiotniki jak "zdmuchiwacz czołgów" lub "polski nurkowiec", dowiedzieć się o rajdach tych samolotów na tereny III Rzeszy, udanych bombardowaniach kolumn pancernych i zaopatrzeniowych wroga, oraz męstwie załóg tego samolotu. Z drugiej strony, w kontraście stoją natomiast takie argument jak: 86% straconych maszyn w trakcie działań wojennych, czy znikomy efekt ataków "Karasi" na ruchy wojsk niemieckich i całość sytuacji na froncie. Nie ulega wątpliwości, że PZL.23 był ciekawą, choć nie pozbawioną wad, konstrukcją. Dzisiaj przyjrzymy mu się bliżej.