Strony

poniedziałek, 8 lutego 2021

Książczyk Jan - "Spitfire stanął na ogonie"

 "Po kwadransie znalazłem się nad docelowym fieldem. Zwiększam obroty silnika i wlatuję w wiszącą nade mną ścianę obłoków. Wznoszę się, lecz końca chmury nie widać. Otaczająca mnie szarość staje się coraz ciemniejsza. Czuję, jakbym już nie leciał, ale raczej płynął w jakimś mętnym, czarnym morzu. Dopiero po około 8 minutach przebrnąłem przez mroczną gęstwinę. Poczułem ulgę, gdy oślepiło mnie słońce, jednak w tym samym momencie silnik zadławił się i zgasł. Próbuję go odpalić raz, drugi, trzeci, lecz śmigło ani drgnie. Spitfire traci prędkość i zaczyna spadać. Spoglądam na wysokościomierz – wskazuje 12 tysięcy stóp, czyli prawie 4 tysiące metrów. Zagłębiam się znów w czarnej chmurze. Jeszcze raz próbuję odpalić silnik i nic, zupełnie nic, więc już wiem, że muszę przymusowo lądować! Zgodnie z instrukcją wyłączam iskrownik. Aby utrzymać prędkość i nie wpaść w korkociąg, szybuję w dół, lecz mimo to samolot szybko traci wysokość. Gdy wreszcie znalazłem się pod chmurami, patrzę, poniżej rozpościera się pagórkowaty, miejscami zalesiony teren. W przeważającej części pokryty polami, lecz one zasłane są licznymi szarymi, granitowymi głazami. Wiem, że jest już za nisko na skok ze spadochronem… Postanawiam uratować spitfire’a, ale nigdzie nie mogę dostrzec dogodnego miejsca na lądowanie. Zniżam maszynę bez podwozia, lecz im jestem bliżej ziemi, tym dokładniej widzę, że nie dam rady i uderzę w któryś z leżących na polu wielkich kamieni. Tuż przed zetknięciem z ziemią, w ostatniej chwili podciągam z całej siły drążek i gwałtownie podrywam samolot do góry. Spitfire prawie stanął na ogonie i wytracił prędkość, więc błyskawicznie kopię orczyk, zwalając go na prawe skrzydło. Tracę przytomność…" 

*Fragment tekstu z książki Pawła Reisniga - "Spitfire stanął na ogonie"


Jan Książczyk w 1942 roku

Jan urodził się 31 sierpnia 1919 roku w Krzepczowie koło Piotrkowa Trybunalskiego. Gdy jego wujek Franciszek Witakowski zabrał go w 1937 roku w lot samolotem nad Warszawą, wiedział od razu, co chce robić. W 1938 roku został najpierw pilotem szybowcowym, a następnie ukończył kurs pilotażu sportowego. Należał do Aeroklubu Łódzkiego. 
W dniu wybuchu wojny czekał na wezwanie do wojska. Jako pilot był pewien, że przyda się ojczyźnie w godzinie próby. Jednak ze zdziwieniem musiał stwierdzić, że nikt się o niego nie upomniał. W związku z tym postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i na rowerze udać się z Łodzi do Warszawy. W okolicy Sochaczewa był świadkiem ataku Sztukasów na kolumnę uciekinierów. Głównie cywilów pierzchających przed frontem.


Legitymacja pilota szybowca uzyskana przez Jana w Ustjanowej w sierpniu 1938 roku.


Do stolicy nie udało mu się dotrzeć na czas. Pod samą Warszawą dowiedział się od przypadkowych ludzi, że Niemcy stanęli już od północy pod miastem. W obliczu tej informacji, jego podróż straciła sens. Jan postanowił więc wrócić do domu. Nie mógł jednak długo usiedzieć bezczynnie i już w grudniu postanowił przedostać się do Francji. Początkowo planował dotrzeć się tam poprzez Związek Radziecki, jednak okazało się to niemożliwe. Wybrał więc drogę, którą przedostawały się setki Polaków przed i po nim. Na Słowację przeprowadził go, wraz z dwoma innymi rodakami, góral, który za usługę nie chciał żadnego wynagrodzenia. Stamtąd już na własną rękę, wyskakując z pociągu, znaleźli się na Węgrzech. Tu szczęście uśmiechnęło się do Polaków, jak można wywnioskować z relacji zawartej w książce Pawła Reisinga "Spitfire stanął na ogonie":
     "Uśmiechnięty kolejarz zaczął do nas dużo mówić, lecz niewiele rozumieliśmy. Wreszcie wskazał ręką, żebyśmy usiedli, a sam gdzieś wyszedł. Po kilku minutach przyprowadził kierownika tej stacji, który przywitał się z nami bardzo serdecznie. Dość dobrze mówił po polsku i opowiedział nam, że podczas poprzedniej wojny światowej służył w armii austro-węgierskiej. Po ciężkich walkach dostał się do rosyjskiej niewoli i wywieziono go daleko na wschód. W ucieczce pomogli mu mieszkający tam Polacy. Ukrywali, dali ubranie, jedzenie i pieniądze na drogę. Stwierdził, że gdyby nie oni, to nie wiadomo, co z nim by się stało. Powiedział, że teraz jest szczęśliwy, ponieważ wreszcie może odwdzięczyć się Polakom. Gdy przyjechał pociąg, wyszedł z nami na peron i ze znajomym konduktorem załatwił, że ten zaopiekuje się nami w drodze do Budapesztu. W wagonie staraliśmy się nie zwracać na siebie uwagi i nie rozmawiać po polsku".

W drodze do Budapesztu jednak trafili w ręce żandarmów węgierskich, którzy chwilowo ich zatrzymali w areszcie. Po kilku dniach jednak odstawili ich do granicy ze Słowacją i kazali wracać do Polski. Jednak Jan z kolegami nie poddali się tak łatwo. Gdy tylko żandarmi zniknęli im z oczu, ci zawrócili na dworzec i tym razem bez przeszkód dotarli do Budapesztu i polskiej ambasady. 
Tam zajęto się już uchodźcami i zorganizowano przerzut do Francji przez Jugosławię i Chorwację. Potrzebowało to jednak czasu i do Marsylii Jan Książczyk dotarł 16 kwietnia 1940 roku. 
Tam 1 maja otrzymał mundur i stał się żołnierzem lotnictwa polsko-francuskiego. Problem polegał na tym, że kurs pilotażu, na który trafił był tak naprawdę oczepianiem na takowy. Oprócz spacerów i nauki francuskiego Polacy nie mieli wiele więcej do roboty. Sytuacja zmieniła się 10 maja 1940 roku, kiedy wojna dla Francji zaczęła się na poważnie, a niemieckie samoloty zaczęły bombardować francuską ziemię. Jan wraz z innymi "uczniami" szkoły pilotażu zostali odesłani do porządkowania zbombardowanej bazy lotniczej pod Lyon-Bron. 
Natomiast w kilka dni później całą szkołę zdecydowano się wysłać do Algierii, gdzie Francuzi chcieli zreorganizować lotnictwo. Jan Książczyk wspominał to w następujący sposób:
"Załadowano nas do wagonów osobowych bez pieniędzy, jedzenia, a nawet picia. Jechaliśmy na południe, w stronę Morza Śródziemnego. Nie wiedzieliśmy dokładnie, jak wygląda sytuacja na froncie. Pociąg często zatrzymywał się na różnych stacjach i stacyjkach kolejowych, gdzie godzinami czekał na wolny tor. Na jednej z nich stały platformy kolejowe, na których pod brezentowymi płachtami skrywały się armaty ciężkiego kalibru. Byliśmy zdziwieni i nie mogliśmy pojąć, dlaczego tej nowoczesnej, groźnej broni nie wysłano na front, tylko pozostawiono na południu kraju. Jak to możliwe, żeby takie armaty stały bezczynnie, z dala od działań wojennych? [...] W ten sposób dojechaliśmy do stacji w mieście Perpignan. Tam przesiedliśmy się do innego pociągu, który jechał na południe, ale daleko nie zajechaliśmy. Wagony stanęły i dalej musieliśmy iść piechotą do miasteczka Port Vendres. W lesie nieopodal plaży nad Morzem Śródziemnym rozstawiono wiele wojskowych namiotów. Do tego miejsca zaczęły zjeżdżać z różnych stron setki lotników – Francuzów, Belgów, Polaków, Czechów, Holendrów… Większość w mundurach francuskich. Mijał dzień za dniem, a statków do Algierii nie było. Podczas całej podróży pociągiem nad Morze Śródziemne nigdzie nie widzieliśmy śladów wojny, żadnych zniszczeń czy nawet samolotów wojskowych. Gdyby nie bałagan na liniach kolejowych i porzucone wagony, mogłoby się wydawać, że tam nie ma wojny. Niespodziewanie dotarła do nas zupełnie szokująca wiadomość, że Francuzi poprosili łaskawie Niemców o zawieszenie broni i zapragnęli „zaprzyjaźnić się” z kanclerzem Adolfem Hitlerem! Wielkie światowe mocarstwo padło na kolana! Kilka godzin później oznajmiono, iż żadnych statków nie będzie."

     W tym momencie pozostawiono wszystkich samym sobie. Francuzi zabrali swój sprzęt i aprowizację, nie dbając dalej o los ludzi, którzy przybyli do tego kraju, by walczyć z, do niedawna, wspólnym wrogiem. Lotnicy, dowiedziawszy się o możliwości ewakuacji do Anglii, ruszyli w drogę do portu w Saint Jean-de-Luiz, gdzie zaokrętowali się na statek pasażerski "Arandora Star". 
Po 3 dniach podróży statkiem w sztormowych warunkach Jan dotarł do Liverpoolu, a następnie do bazy dla pilotów pod miasteczkiem Cheltenham. Tam weryfikowano każdego przybysza, a następnie po kilku dniach zostali przeniesieni do Blackpool. Rozpoczęło się szkolenie wstępne trwające 3 miesiące, w czasie których Jan nie potrafił się doczekać kiedy wreszcie będzie mógł usiąść za sterami samolotu. W końcu w bazie lotniczej pod Nottingham rozpoczęło się szkolenie właściwe. Tam Jan mógł wreszcie zasiąść za sterami samolotu Tiger Moth, który przypadł mu bardzo do gustu. Później było jeszcze kilka innych maszyn szkoleniowych, na których latał. Kursy i ćwiczenia trwały niemalże w nieskończoność. Ostatecznie pod koniec 1941 roku Jan Książczyk zakończył główną szkołę i został przeniesiony do Szkocji, aby tam w jednostce operacyjno-treningowej OTU otrzymać przeszkolenie bojowe. Tam nareszcie zasiadł w końcu za sterami Spitfire`a. Po zakończeniu szkolenia został przyjęty do jednostki w północnej Szkocji stacjonującej na lotnisku w Lukas. Tam odbywał głównie loty patrolowe. Jako że bitwa o Anglie już się zakończyła, Jan nie zobaczył żadnego niemieckiego samolotu.  
        

Jan Książczyk przy samolocie Miles Master Mk.II (w książce błędnie opisany jako Fire Battle) 1941 rok.


W czerwcu 1942 roku Spitfire Jana uległ awarii i w trakcie awaryjnego lądowania doszło do wypadku. W jego wyniku polski lotnik doznał urazu nogi, który wyłączył go ze służby na 3 miesiące i 2 tygodnie. Po rekonwalescencji zgłosił się do bazy lotniczej w Black Pool nad Morzem Irlandzkim. Początkowa jego zadania polegały na pracach biurowych, do momentu aż jego noga stała się całkowicie sprawna. W tym czasie zginął wuj Janka, z którym był bardzo związany, Franciszek Witakowski, pilot Dywizjonu Bombowego 301. Jego Vickers został zestrzelony nad Holandią. 
Pod koniec zimy komisja lekarska zdecydowała o dopuszczeniu Jana do lotów w ograniczonym zakresie, czyli 2 godziny na dobę. Oznaczało to, że o lotach bojowych mógł na razie zapomnieć. Został wysłany do Bath na lotnisko Colerne, gdzie otrzymał Hurricane. Tym samolotem miał przelatywać wytyczonymi współrzędnymi dla szkoły przeciwlotniczej. Kadeci w ten sposób ćwiczyli celowanie do lecącego celu. Po 3 miesiącach udawania celu noga Polaka wreszcie odzyskała zupełna sprawność, a szczęśliwy z tego faktu pilot otrzymał przydział do 609 Dywizjonu. Tam jako pilot obrony terytorialnej wykonywał loty patrolowe nad wschodnim wybrzeżem wysp. Do zadań Książczyka należała ochrona statków i okrętów. Kilkukrotnie zdarzyło mu się nawiązać kontakt z niemieckimi samolotami, jednak na tym etapie wojny, nie podejmowały one walki i widząc Spitfire, szybko uciekały. Tak więc nie dochodziło do żadnej walki.  
"2 maszyny zbliżające się do wybrzeży Anglii. Wśród chmur w odległości około kilometra dostrzegłem obcy samolot. Leciał jakieś 200 metrów powyżej. Natychmiast zszedłem z linii strzału, robiąc zwrot, żeby wejść na jego ogon. Nie reagował, wydawało się, że mnie nie widzi. Zbliżając się do niego, dostrzegłem, że to niemiecki bombowiec Heinkel He-111, podobny nieco do polskiego samolotu Łoś. Musiałem też uważać, czy nie jest osłaniany przez myśliwskie messerschmitty, lecz żadnej innej maszyny nie widziałem. Już miałem szykować się do ataku, gdy on nagle skręcił, przyspieszył i zanurkował w chmury. Uniknął wejścia na linię strzału i zaczął uciekać. Ruszyłem w pościg, oddałem 2 krótkie salwy z karabinów w mlecznobiałą chmurę. Myślałem, że mam go pod sobą, a tu paru chwilach mignął mi po lewej stronie, powyżej, zaledwie jakieś 500 metrów ode mnie. Czy to ten sam, czy drugi samolot? Nie wiedziałem… Już myślałem, że go dopadnę, lecz wleciał w kłębowisko chmur. Ja za nim. Zachmurzenie jednak było coraz większe i widoczność spadła prawie do zera. Mniejszą chmurę można było całą podziurawić kulami, ale w tak wielkiej dopadnięcie wroga graniczyło z cudem. Uciekał w stronę Belgii. Po kilku minutach już wiedziałem, że mi umknął"

     Latem 1943 roku Jan ożenił się z Margareth, z którą 2 lata po ślubie miał córkę Danutę. To dla niej miał w 1950 roku zmienić imię i nazwisko na John Rajmond Benett. Niestety córeczka zmarła w wieku 8 lat.

Żona Margaret, rok 1943


W trakcie operacji D-Day do zadań Książczyka należało patrolowanie zachodniego odcinka kanału La Manche. 8 czerwca 1944 roku w trakcie powrotu z takiej misji, już nad wyspami, samolot Jana znów uległ awarii. Maszyną szarpnęło, a donośny huk oznajmił, że silnik wyeksploatowanego Spitfire właśnie dokonał żywota. Czarny gęsty dym utrudniał widoczność, tak więc Polak niemalże "na ślepo" musiał znów awaryjnie lądować. Tym razem jednak udało mu się posadzić samolot, na "brzuchu" nie wysuwając podwozia. Kiedy maszyna stanęła w bezruchu, odpiął pasy i wyskoczył na łąkę.  Okazało się, że samolot również poza silnikiem i jedną skrzywioną łopatą śmigła nie doznał poważnych uszkodzeń. Za ten wyczyn został wyróżniony przez dowódcę Grupy 70 RAF listem specjalnym.
Do końca wojny odbywał loty patrolowe nad Wyspami Brytyjskimi. Kiedy nowo wybrany rząd brytyjski postanowił pozbyć się Polaków, Jan czół rozgoryczenie z tego powodu i brak zrozumienia do zaistniałej sytuacji. Przed demobilizacją uchronił go fakt, że ożenił się z Angielką i miał z nią dziecko. Mógł więc pozostać w RAF. Na komisji generał, który jej przewodził, wyraził głębokie zdumienie, że po dwóch latach służby Książczyk nadal jest chorążym i już po kilku dniach otrzymał awans na stopień oficerski. Ze względu na rodzinę ominęły go również dalekie przydziały jak na przykład na Gibraltar.   
W 1948 roku na własne życzenie odszdł z wojska otrzymując 30 % emerytury. Następnie podjął studia  elektryczno-mechaniczne, oraz pracę w firmie Lewis`s. Do Polski po raz pierwszy od zakończenia wojny przyjechał w 1962, a następnie odwiedzał ją jeszcze kilkakrotnie, odwiedzając rodzinę. W 1988 roku zmarła jego żona. Jan nie mógł się długo pogodzić z jej śmiercią i w 1991 roku wybrał się w 3-miesięczną podróż dookoła świata. Tego roku w trakcie wizyty w Polsce, poznał Annę, swoja przyszłą drugą żonę. Ślub wzięli w 1993 roku i rok później urodziła im się córka. Początkowo mieszkali w Anglii, jednak w 2000 roku przeprowadzili się na stałe do Polski i zamieszkali w Piotrkowie Trybunalskim.


Jan Książczyk w swoim domu w 2000 roku


Cały życiorys tego interesującego człowieka z perspektywy jego własnej opowieści można poznać w książce Pawła Reisinga "Spitfire stanął na ogonie"













Materiały żródłowe:


Paweł Reising - "Spitfire stanął na ogonie"





  

5 komentarzy:

  1. Dzieki za post, ciekawa historia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten samolot na zdjęciu to na pewno nie jest Fairey Battle. Ten błąd powielony jest z książki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za zwrócenie uwagi. Faktycznie to nie ten samolot, jak zauważono opis pochodzi z książki więc nie został poddany weryfikacji.
      Opis został już edytowany.

      Usuń
  3. cd. to jest samolot szkolny Miles Master Mk.II

    OdpowiedzUsuń

Komentuj - to dla mnie najlepsza motywacja.