Strony

wtorek, 1 sierpnia 2023

"W szeregach Armii Krajowej" - Nie wszyscy byli gotowi do powstania

Gdy 1 sierpnia 1944 roku Wybuchło powstanie warszawskie, zaplanowane na godzinę 17, wielu żołnierzy Armii Krajowej, oraz zwykłych ludzi chwyciło za broń. Jednak nie wszystko szło zgodnie z planem. Pierwsze strzały padły już około godziny 13:50, kiedy Zdzisław Sierpiński wraz ze swoim plutonem transportowali broń do miejsca zbiórki. Na ulicy Kochanowskiego zostali zatrzymani przez patrol niemieckiej żandarmerii i musieli się bronić, co zresztą zakończyło się sukcesem. Jednak sporadyczne walki wybuchały przed godziną 17, niejednokrotnie zaskakując powstańców podążających na miejsca koncentracji. O godzinie 16, czyli na godzinę przed planowanym rozpoczęciem akcji lokalizacja Komendy Głównej AK, gdzie przebywali generał dywizji Tadeusz Komorowski „Bór” i jego zastępca generał brygady Tadeusz Pełczyński „Grzegorz” została przypadkowo zdekonspirowana. Niemcy atakowali budynek fabryki Jerzego Kamlera przy ulicy Dzielnej 72 róg Okopowej, jako siedzibę uzbrojonych oddziałów. Tak więc w chwili wybuchu powstania, Kwatera Główna Komendy AK była na kilka godzin zupełnie odcięta.


Koncentracja plutonu "Agaton" na cmentarzu przy ulicy Młynarskiej. 1 sierpnia 1944 roku.


Jeży Sawicki, nie był w konspiracji, nie należał do AK i nie prowadził ani działań sabotażowych, ani dywersyjnych. Ten urodzony w Katowicach mężczyzna był zwykłym mieszkańcem okupowanej Warszawy. 1 sierpnia przebywał właśnie u znajomych na ulicy Młynarskiej 37, kiedy około godziny 16:30 zaczęła się strzelanina. Powstańcy ostrzelali niemiecką ciężarówkę, zabijając kierowcę i raniąc pasażera. Sawicki postanowił włączyć się do akcji i zaproponował pomoc w tłumaczeniu. Znał niemiecki z okresu nauki w gimnazjum i dwuletnich robót przymusowych. Po akcji został już w powstańczych szeregach.

Nie wszyscy jednak tak ochoczo i optymistycznie patrzyli na wybuch powstania. Jan Rosiński ps. „Halszka” był właśnie jednym ze sceptyków. Ten człowiek nie był przypadkowym żołnierzem podziemia. 
W czasie okupacji ze względu na swoje wykształcenie oraz na liczne kontakty i znajomość języka niemieckiego, które zdobył w trakcie zagranicznych praktyk, był, jak sam to określał: „człowiekiem do specjalnych poruczeń”. W konspiracji pełnił funkcje wywiadowcze, był fałszerzem i sabotażystą. Jedną z jego misji była obserwacja pałacu Belwederskiego w Warszawie, który był tymczasową siedzibą gubernatora generalnego Hansa Franka. Z tym zadaniem związana jest pewna anegdota. Po kilku dniach obserwacji postanowiono ją przerwać, jednak dla Rosińskiego nie był to zadowalający finał. W swojej książce „W szeregach Armii Krajowej. Wspomnienia człowieka do zadań specjalnych” wspomina swój wybryk następująco:

»Nie przemyślawszy sprawy racjonalnie, skierowałem swoje kroki do pałacu, aby zażądać audiencji u gubernatora generalnego. Udało mi się jakoś przejść przez zewnętrzny kordon straży, a następnie wartowników w samym pałacu. Miałem na głowie swą nieodłączną czapkę i byłem ubrany w długi, ciężki płaszcz, co chyba nadawało mi urzędowego wyglądu. Tak czy inaczej, przedostałem się przez adiutanta Franka i znalazłem się w gabinecie gubernatora generalnego. 
Udało mi się powiedzieć co miałem do powiedzenia – a nie było tego dużo – chyba tylko dlatego, że Frank zaniemówił. Powiedziałem, jak niemieckie wojsko gnębi ludność, i o konieczności zwiększenia racji żywnościowych. Myślałem, że każe mnie wyrzucić lub aresztować, ale tylko wyprowadzono mnie za główną bramę i wypuszczono z przykazaniem, abym więcej nie próbował takich głupot«.

Brawury i odwagi z pewnością nie można odmówić Janowi Rosińskiemu, być może również i te cechy przyczyniły się do faktu, że przetrwał wojnę.
Rosiński nie wierzył ani w pomoc sowietów, których uważał za największego wroga Polski, ani w samodzielne powodzenie powstania. W swojej książce wspomina, że dysponował informacjami zdobytymi w trakcie pracy wywiadowczej, które pozwalały mu wierzyć, że alianci poszli na ustępstwa, oddając Polskę w rosyjską strefę wpływów. Dostrzegał również braki w zaopatrzeniu w broń, amunicję i leki.
Na trzy dni przed wybuchem powstania wziął udział w odprawie AK prowadzonej przez jej dowództwo. Miał tam usłyszeć o sukcesie planowanego zrywu, który pozwoli połączyć się z Aliantami i przywitać sowietów w wyzwolonej i Polskiej Warszawie. Niemcy walczący na dwa fronty mieli być osłabieni i łatwi do wyparcia ze stolicy. Rosiński nie mógł się zgodzić z tymi twierdzeniami, jego reakcja, którą wspomina następująco, musiała być zaskoczeniem dla wszystkich obecnych:

»W końcu nie mogłem już skrywać narastającej frustracji.
– Niemcy nas po prostu zniszczą – odezwałem się. - Dywizja „Herman Göring“ czeka na obrzeżach miasta. Spalą Warszawę do gołej ziemi. Nie połączymy się z żadnymi Aliantami ani armią rosyjską, bo nie będziemy istnieć. […] Oficer zwrócił się ku mnie i w końcu rzekł tylko:
– Musimy walczyć najlepiej, jak potrafimy.
– Walczyć czym? - zapytałem.
– Musimy po prostu rozpocząć powstanie – odparł.
– Popieram działanie, ale nie samobójstwo. – prawie krzyczałem«.

Pomimo wątpliwości i otwartego sprzeciwu Rosiński wziął udział w powstaniu, a jego wkład był niemały. Nawet fakt, że w dniu wybuchu nie miał żadnego oficjalnego przydziału ani rozkazów nie powstrzymał tego człowieka, samoistnie rozpoczął walkę. Była to bardzo dziwna sytuacja, ponieważ jak gdyby zapomniano o tak ważnej i wartościowej osobie. Problem miał swoje początki już na dwa tygodnie przed wybuchem powstania. Wtedy do Jana przyszło dwoje dowódców AK z propozycją przyjęcia nowego zadania. Rosiński miał stanąć na czele nowo tworzonej jednostki bezpieczeństwa wojskowego. Jej zadaniem miało być wykrywanie zamiarów przeniknięcia wroga w szeregi Armii Krajowej i likwidowanie jakichkolwiek prób jej infiltracji. Po przyjęciu propozycji „Halszka” miał czekać na dalsze instrukcje. Po kilku dniach mężczyzna, który uprzednio się z nim kontaktował, oświadczył, że powinien oczekiwać kolejnych wiadomości. Rosiński otrzymał również informację, że kobieta, która poprzednio była również obecna, zginęła w trakcie wykonywania akcji. Pech chciał, że do 1 sierpnia 1944 roku nikt się z nim już nie skontaktował. Można się pokusić o spekulacje, że również i ów mężczyzna zginął, zabierając ze sobą cały plan i rozkazy, a w chaosie walk powstańczych nikt już nie zawracał sobie głowy nowo tworzonymi wydziałami. W ten właśnie sposób Jan Rosiński o godzinie „W” nie posiadał żadnych wytycznych ani przydziału do jakiegokolwiek zgrupowania. Ten moment wspomina następująco:

»1 sierpnia 1944 roku około godziny 15 szedłem w odwiedziny do przyjaciela Stefana Kaweckiego, mieszkającego przy Kruczej. Nagle usłyszałem pierwsze strzały. „Boże – krzyknąłem sam do siebie – już się zaczęło!” Nagle pojawiło się kilku żołnierzy AK. Biegli ku mnie, krzycząc: „Mamy niemieckich jeńców!”. Pchali przed sobą pięciu czy sześciu«.

Byli to młodzi żołnierze z dywizji „Herman Göring“, którzy od razu wyjawili wszystko, co wiedzieli. Tu uwidocznił się kolejny problem powstańców. Akowcy, widząc czapkę Politechniki Warszawskiej na głowie Rosińskiego, postanowili spytać go o zdanie w sprawie jeńców. Ten odesłał ich z decyzją do ich dowódców, nadmienił jednak, że powstanie nie dysponuje wystarczającymi środkami, by wyżywić swoich żołnierzy, a co dopiero jeńców. Problemy organizacyjne i komunikacyjne powstania są w tym momencie bardzo dobrze widoczne.


Jeńcy niemieccy z gmachu PAST-y otoczeni szpalerem powstańców na ul. Jasnej


W pierwszych godzinach powstania Jan grzebał ofiary niemieckiego ostrzału i pomagał opatrywać rannych. Tak poznał Tadeusza Bętkowskiego, naczelnego chirurga w powstańczym szpitalu przy ulicy Wspólnej 27, kiedy pomagał mu w bramie wyciągać kule z nogi przypadkowego przechodnia. Jako chemik sam narzucił sobie obowiązki eksperta do broni chemicznej. Powstańcy mieli mały magazyn takich substancji przy Kruczej 9. Jednak większość niemedycznych substancji chemicznych nie była śmiercionośna, mogła jednak wywołać objawy zatrucia i wyłączyć wroga na kilka dni z walki. Znajdowały się tam jednak trzy pojemniki pamiętające czasy pierwszej wojny światowej. Pierwszy z nich wypełniony był fosgenem a pozostałe dwa środkiem paralityczno-drgawkowym. W ocenie doświadczonego chemika te substancje były już przeterminowane i przez to niestabilne, więc ze względu na ich nieobliczalność nie użyto ich w trakcie walk.
Rosiński wielokrotnie zdobywał środki medyczne i zaopatrywał w nie powstańcze szpitale. W jednym wypadku musiał nawet wejść w konflikt z pułkownikiem, najprawdopodobniej Henrykiem Lenk ps. „Bakcyl”, dowodzącym magazynem medycznym Wojska Polskiego. Gdy chciał pobrać opatrunki i lekarstwa dla Szpitala Maltańskiego, pułkownik odmówił mu, uzasadniając to potrzebą czekania na przesunięcie się linii frontu w głąb śródmieścia. Ponowne prośby nic nie dały, więc „Halszka” przyłożył mu prosto w szczękę i w ten sposób zdobywając niezbędne środki medyczne. Kolejnym razem po kilkunastu dniach, gdy odwiedził magazyn, pułkownik bez sprzeciwu pozwolił mu zabrać czego potrzebował.
Innym razem przeprowadził dwa udane wypady do niemieckiego składu materiałów medycznych na rogu Alej Jerozolimskich i Alej Ujazdowskich. Zakradając się nocą i skutecznie omijając wrogie posterunki Rosiński i jego grupka ochotników okradła okupanta pod nosem strażników. Dzięki temu sytuacja w powstańczym szpitalu znacznie się poprawiła.

Jednym z większych dokonań Jana Rosińskiego Była budowa tunelu pod Alejami Jerozolimskimi. Jako strategiczny punkt i sól w oku okupanta, Aleje Jerozolimskie były cały czas celem ataków. Niemieccy snajperzy rozmieścili się w dużym budynku w okolicy Banku Gospodarstwa Krajowego, co umożliwiało im doskonały widok na tę kluczową arterię miasta. Regularne ostrzały z karabinu maszynowego uniemożliwiały przejście przez ulicę w ciągu dnia, chyba że pod osłoną zmroku. W ten sposób śródmieście zostało podzielone na dwie części, a Aleje Jerozolimskie stanowiły wyraźną granicę. Nawet Komenda AK była podzielona na Południe i Północ. Było jedno przejście obok braci Jabłkowskich, w okolicach Placu Zawiszy lub w kierunku Mostu Poniatowskiego"


Żołnierze batalionu "Gustaw" przechodzą na północne Śródmieścia okopem przez Aleje Jerozolimskie, niosąc worki jęczmienia z magazynów Haberbuscha.


Konieczne stało się znalezienie sposobu umożliwiającego współpracę między oddziałami powstańczymi, wymianę żołnierzy, zaopatrzenie w żywność, lekarstwa i transport rannych. Pomysł na to sam się pojawił, kiedy po ustawieniu tam w nocy barykady, rano czołgi przeszły przez Aleje i zniszczyły je. Kolejne próby kończyły się tym samym efektem.
Jan Rosiński postanowił, że jedynym bezpiecznym sposobem na przekroczenie Alei Jerozolimskich będzie wykopanie tuneli. Po dokładnej obserwacji ruchów niemieckich pojazdów i żołnierzy oraz badaniu potencjalnych miejsc na wejścia i wyjścia z tuneli zdecydował się wybrać kamienicę, która stała frontem do Alei Jerozolimskich, oraz wytyczył trasę, która zakończyłaby się w parku za przeciwległym budynkiem. Park, w którym znajdowały się drzewa i krzewy, stanowił doskonałe miejsce do ukrycia wejścia i wyjścia z tunelu, co mogło zapewnić ochronę tym, którzy by się nim przemieszczali. Początki tego przedsięwzięcia Jan Rosiński opisuje w swojej książce „W szeregach Armii Krajowej”:

»Udało mi się zwerbować dziesięciu mężczyzn, siedzących bezczynnie w Szpitalu Maltańskim, ale niebędących pacjentami. Spędziwszy kolejne dwa tygodnie pod ziemią, pewnie żałowali, że nie byli pacjentami. Powiadomiłem przełożonych z AK o swoim projekcie, a oni przydzielili mi jeszcze kilku rekrutów, lecz ci okazali się mało energiczni. Niektórzy odpuścili już po kilku dniach – wspomina Rosiński. Pracowano używając łopat, kilofów i taczek. Brakowało żywności dla robotników, którą zdobywano od wspierających powstańców mieszkańców stolicy«.

Podczas całej operacji, wchodzenie do budynku i opuszczanie go stanowiło nieustanne ryzyko. Ziemię ładowano na płócienne płachty, a następnie wyciągano ją przez wejście do tunelu, gdzie trafiała na taczkę i była wywożona do uliczki z tyłu. Usuwanie ziemi napotykało pewne problemy, co skutkowało koniecznością zmniejszenia rozmiarów tunelu, pozostawiając jedynie możliwość poruszania się na czworaka. Kolejnym wyzwaniem były kwestie oświetlenia i wentylacji, które udało się rozwiązać częściowo poprzez wiercenie niewielkich otworów na powierzchnię. Była tylko jedna lub dwie latarki, które musiały być oszczędnie używane, z uwagi na ograniczone dostępne zasoby.
Największym problemem dla ekipy kopiącej tunel były rury wodociągowe, kanalizacyjne i przewody gazowe. Musieli podążać okrężną drogą w niektórych miejscach, co skutkowało dalszymi opóźnieniami. Dodatkowo Niemcy często prowadzili ogień na ulicach powyżej nich, co stwarzało zagrożenie. Szczególnie przerażający był łoskot czołgów, które przemieszczały się nad nimi, strząsając ziemię. Na szczęście byli na tyle głęboko, że sklepienie tunelu wytrzymywało te obciążenia.

Ciężko jest jednak uwierzyć w tę relację, z uwagi na brak jakichkolwiek innych wspomnień na temat takowego tunelu. Na Alejach Jerozolimskich powstańcy używali co prawda przekopu (rowu) ukrytego za barykadami, jednak podkop byłby raczej ciężko do zrealizowania ze względu na tunel kolei średnicowej. Rosiński relacjonował jednak właśnie budowę podkopu.
Nocami ekipa spała w piwnicy, była zbyt wyczerpana na rozmowy. W miarę postępu prac smród związany z ich wysiłkiem stawał się niemal nie do zniesienia, jednak nie mieli możliwości na spoczynek czy kąpiel, dopóki nie ukończyli tunelu. Choć mieli tylko jedną ubikację, była to, chociaż mała ulga. Dopiero po dwóch tygodniach i ponad sześćdziesiąt metrów dalej, w końcu osiągnęli park. Wylot tunelu był szczęśliwie zlokalizowany w pobliżu krzaków, co pomogło go osłonić – podkreślał Rosiński. To on jako pierwszy sprawdził, czy uda się przejść przez tunel. Ten moment opisał w następujący sposób:

»Wyszedłem z niego po zmroku. Uciekając przed czołgiem stojącym na skraju parku, pędząc od drzewa do drzewa, ustanowiłem chyba rekord olimpijski w sprincie na sto metrów. Kolejno za mną podążyli inni, a niektórzy wyszli z budynku, w którym zaczęliśmy. Zameldowałem w AK o ukończeniu tunelu«.

Tunel służył powstańcom do końca walk w stolicy.
Chociaż że Jan Rosiński nie walczył w pierwszej linii i był przeciwny wywołaniu powstania, to po jego wybuchu nie opuścił miasta i pomimo braku rozkazów i wyraźnego przydziału starał się wypełnić swoje patriotyczne obowiązki, jak najlepiej potrafił. W konspiracji, przed wybuchem walk w stolicy, występował w roli wywiadowcy i sabotażysty, co wykorzystał w trakcie wypadów po środki medyczne i planowaniu logistyki dla walczących. Jego jedynym udziałem w czynnej walce był jeden niecelny rzut granatem w stronę niemieckiego czołgu:

»Wybiegliśmy z budynku główną bramą. Wyciągnąłem z kieszeni jedyny granat i cisnąłem w zbliżający się czołg. Odbił się od boku wieży i eksplodował po drugiej stronie ulicy, przed zakładem fryzjerskim, gdzie rozbił szyby oknie i drzwiach. Skutek był więc taki, że zniszczyliśmy zakład fryzjerski.
– No i oto mój wkład w powstanie warszawskie, wysadziłem w powietrze zakład fryzjerski – powiedziałem do Stefana«.

Mimo wszystko wkład Rosińskiego był znacznie większy.
Po upadku Powstania Warszawskiego, Jan Rosiński z przyszłą żoną Barbarą, trafił do obozów jenieckich w Niemczech. Następnie przez Włochy i Anglię wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych.







Materiały źródłowe:

Jan Rosiński i Richard Hile - "W szeregach Armii Krajowej. Wspomnienia człowieka do zadań specjalnych"




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentuj - to dla mnie najlepsza motywacja.