Strony

czwartek, 30 listopada 2017

Rewolucja październikowa - Z ucisku pod terror


Luty 1920 roku okazał się nadzwyczaj mroźny. Ziemia była twarda niczym skała a lód na Angrze gruby na ponad metr. Kilku sołdatów, popychając przed sobą człowieka w mundurze carskiej armii, zbliżało się ku rzece. Za nimi kroczył ich zwierzchnik, niejaki Samuel Czudnowski. Bolszewicy podeszli do przerębli wybitej w lodzie i ustawili przed nią skazańca.
 - Admirale Kołczak, mam rozkaz waszego rozstrzelania.
Powiedział beznamiętnie Czudnowski. Stojący do swych oprawców plecami, admirał Aleksander Kołczak wbił wzrok w horyzont. Niby od niechcenia spytał swego kata:
- A jaki stopień macie, żołnierzu?
- Jestem komisarzem.
Odparł zadziornie bolszewik. Admirał zatopił swój wzrok w ostro rysującym się zimowym niebie, na którym niewyraźnie rysowała się gwiazda polarna. Lufa pistoletu uniósł się i zatrzymała w kilkucentymetrowej odległości od tyłu głowy Kołczaka. Skazaniec pokiwał głową i żachnął się:
- W wojsku nie ma takiego stopnia, a komenderować egzekucją oficera może tylko ktoś wyższy stopniem.
Nagle zapadło milczenie, lufa wymierzonej w tył głowy broni nieznacznie opadła. Czudnowski nerwowo poruszał ustami, jednak były to bezgłośne drgania. Wiatr poderwał śnieg z zaspy i sypnął kłujące drobinki w twarz carskiego admirała, ten zamrugał spoglądając ku polarnej gwieździe. Po chwili odetchnął i rzucił krotko do swych oprawców:
- Strzelać!
Kula przeszyła czaszkę Aleksandra Kołczaka, a jego martwe ciało runęło w przeręblę i zniknęło pod lodem. 7 lutego 1920 roku zabito ostatniego białego admirała a wraz z nim nadzieję monarchistów na przejęcie inicjatywy w wojnie domowej, rozdzierającej Rosję.
*sfabularyzowany tekst na podstawie książki Marty Panas-Goworskiej i Andrzeja Goworskiego „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików”

12 (25) października 1917 roku. Bolszewicy przyjęli rezolucję o zbrojnym powstaniu.

W tym roku mija sto lat od niechlubnego przewrotu w Rosji, zwanego rewolucją październikową. Na łonie porażek carskiej armii na frontach I wojny światowej, braku zrozumienia przemian społecznych przez wyższe sfery i pogłębiającego się kryzysu politycznego wyrosła siła, która przetrąciła kręgosłup starego porządku. Czy lepszego niż bolszewia? Trudno na to pytanie odpowiedzieć, ale z pewnością nie gorszego. Już sama nazwa czerwonej rewolucji nie jest zgodna z prawdą. Wynika to jednak z różnic kalendarzowych carskiej Rosji i Europy. Faktycznie rewolucja październikowa miała miejsce w listopadzie. Nie chcę tu jednak opisywać jej genezy i przebiegu. Chciałbym natomiast obraz tego przewrotu ukazać na przykładzie ludzi, którzy byli nie tylko jej świadkami ale i częścią. Ludzi których rewolucja ukształtowała, zmieniła i ostatecznie, w niektórych przypadkach zniszczyła.

sobota, 11 listopada 2017

Tarnów - Jak rodziła się niepodległość

Żołnierze jednej z kompanii 20 Pułku Piechoty Polskiej Armii Austriackiej w Tarnowie gromko krzyknęli:
- "Niech żyje Polska!".
Następnie jak jeden mąż wyciągnęli ręce zdejmując z głów swoje szaro-niebieskie czapki. Dłonie pośpiesznie odginały, zrywały i z brzękiem rzucały na ziemię austriackie bączki.  
Kapitan Jan Styliński z uśmiechem na ustach poprowadził sowich towarzyszy w mrok budzącego się dnia. Właśnie zaczynał się 31 Październik roku pańskiego 1918.
Kompania szybkim marszem ruszyła ulicami Tarnowa do koszar, w których kwaterowały kompanie wiedeńskie. Wkoło panowała cisza i spokój, jak gdyby ten świt nie różnił się niczym od wielu innych leniwie wstających w mieście nad Dunajcem. Kiedy Polacy "wlali" się na ulicę Wałową, niespodziewanie przed nimi pojawili się austriaccy oficerowie jednego z pułków wiedeńskich. Legioniści złapali za broń, w ich oczach błysnęło zdecydowanie i tęsknota - uczucia dojrzewające w narodzie przez 123 lata. Tamci jednak zbili się w grupkę i lekko unosząc dłonie zawołali:
- "Halt!". 
Z tego zlepku zaborców, na czoło wysunął się jeden człowiek.
- "My bić się nie chcemy!" przemówił "Uzbrojeni Polacy na dworcu nie pozwalają żadnemu Austriakowi ujść z bronią w ręku. Nikt z nas nie myślał, że będzie to tak wyglądać."
"Wiedeńczyk" zatoczył nerwowo spojrzeniem po swoich towarzyszach a następnie po Polakach. Ci ostatni nieco opuścili lufy karabinów. Wtedy kolejny z oficerów zaproponował:
- "Pozwólcie nam zatrzymać broń a niezwłocznie opuścimy wasze miasto. W obecnej sytuacji wydarzenia w Tarnowie spotykają się z naszym désintéressement. Broni zostawcie nam chociażby tyle, aby móc przed napaścią się obronić. Żołnierz bez broni niczym od "chama" się nie różni, a czasy niespokojne mamy."

Gdy austriaccy oficerowie wraz ze swoimi żołnierzami opuszczali Tarnów, jeden z ich dowódców skinął w kierunku polskiego oficera lekko się uśmiechając. Żołnierze cesarza opuszczali Galicję nie tylko ze swoją bronią ale również z eskortą wojska państwa, które właśnie dziś zaczynało "powstawać z martwych."  
      * Sfabularyzowany tekst na podstawie materiałów źródłowych

Tarnów rok 1918.

11 Listopada, wyjątkowy dzień w życiu każdego kto chce czuć się Polakiem i chce kultywować pamięć swego narodu, oraz być dumnym z poświęcania swoich przodków. Tę starą rocznicę nie było nam dane świętować w pełnym jej wymiarze prze długie lata. Jedynie w okresie II RP były defilady, kwiaty i łzy. Później od '39 do 1989 było ono zakazane a komuniści zamienili je nam na Święto Odrodzenia Polski (obchodzone 22 lipca).
Spory o to, gdzie zaczęła się polska niepodległość trwają do dziś. Jednak najprawdopodobniej pierwszym miastem, gdzie dokonał się "czyn zbrojny" oraz cywilne przejęcie władzy był Tarnów. Oto krótka historia tych wydarzeń.

wtorek, 7 listopada 2017

"Reformacja. Rewolucja Lutra" Sebastiana Dudy - Recenzja

Reformacja? Marcin Luter? Tak wiele już w tym temacie pojawiło się opracowań, książek i filmów. Czy warto zatem sięgać po kolejny tekst na ten temat? To pytanie zadałem sobie jako pierwsze, gdy tylko spojrzałem na książkę Sebastiana Dudy.
Po przeczytaniu jednak musiałem się głębiej zastanowić nad problematyką reformacji jak również zrewidować moją dotychczasową wiedzę na ten temat.
Owa publikacja nie jest jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka, biografią augustiańskiego mnicha, postrzeganego jako "ojca" reformacji i inicjatora rozłamu w XVI wiecznym Kościele. Nie jest również traktatem na temat samego ruchu reformacyjnego.
Czym więc jest książka Sebastiana Dudy? Ciężko mi jest jednoznacznie znaleźć trafne w stu procentach określenie. Na pewno jest szerszym spojrzeniem nie tylko na postać samego Marcina Lutra, ale również na całą jego epokę, jak również na średniowieczny Kościół katolicki. Choć i to nie jest do końca prawdą. By lepiej zrozumieć genezę wielkiego rozłamu w Kościele zachodnim jak i samej reformacji autor sięga do wydarzeń, w których centrum stali: John Wycliffe, Jan Hus czy Girolamo Savonarola. Choć ten ostatni raczej nie wpisuje się powszechnie w kanon prekursorów rozłamu w Kościele. Dlaczego więc Sebastian Duda wspomina jego postać? Tu odsyłam do lektury.  Należy pamiętać, że Marcin Luter nie wziął się znikąd, nie pojawił się ot tak po prostu pewnego dnia pod kościołem w Wittenberdze z wymyślonymi przez siebie tezami by przybić je do wrót świątyni. Dzięki książce Sebastiana Dudy możemy poznać powody, jak i sam przebieg, duchowej metamorfozy wierzącego i oddanego Kościołowi mnicha. Podróż do Rzymu i wielkie rozczarowanie realiami panującymi w środowisku wyższego duchowieństwa było punktem zwrotnym w życiu Lutra. Jednak nie od razu postanowił dzielić Kościół, nękany wyrzutami sumienia i walcząc ze skrupułami starał się odnaleźć sposób na swoją duchową wędrówkę.

środa, 1 listopada 2017

"Indianapolis" - "Posłaniec śmierci"

Litchfield - Connecticut, USA. 6 listopada 1968 roku.
Poranek był rześki w tę pochmurną środę (9°C), było jednak sucho. Charles McVay ubrał się w swój admiralski mundur. Pomimo 70 lat trzymał się prosto a w jego ruchach widać lata wojskowego drylu. Spojrzał w bok a następnie powoli wyciągnął dłoń w stronę leżącego na stoliku rewolweru. W pół drogi cofnął jednak rękę. Teraz sięgnął do kieszeni, by dotknąć swojego talizmanu. Dobrze pamiętał moment, gdy ojciec podarował mu ołowianego marynarzyka. Zacisnął powieki, spod których spłynęła łza.
"Louise... tak mi ciebie brakuje...".
Ze wszystkich trzech żon, druga była miłością jego życia. Dopóki rak nie postanowił inaczej.
Otworzył oczy i spojrzał niewidzącym wzrokiem w lustro. Zamiast swego odbicia widział "Indy". Tak żartobliwie nazywano wówczas ten okręt. Znów musiał zacisnąć powieki. To się dzieje na nowo... Bezustannie powracający koszmar, zarówno we śnie jak i na jawie. Zacisnął rękę na ołowianej figurce, tak mocno że ból przeszył jego dłoń. Jednak prześladujące go slajdy nie zniknęły.
Eksplozja, szarpnięcie i jęk stali. McVay zrywa się z pryczy. Podbiega do interkomu, głucho... Okręt trzeszczy i dziwnie się przechyla. Kapitan wybiega na pokład, który już został ogarnięty przez ogień.
"Myślałem, że go ugasimy...".
Marynarze biegają w amoku, część z nich w kamizelkach, inni wyrwani ze snu, półnadzy. Większość nie reaguje na wykrzykiwane przez niego polecenia. Ktoś wyskakuje za burtę, potem kolejny.
"Szalupy... szalupy... dlaczego mnie nie słuchali?"
Słyszy swój głos nakazujący wysłać SOS i komunikat o zatonięciu.
"Tak, wtedy było już po wszystkim, „Indy” był śmiertelnie ranny"
Widząc beznadziejność sytuacji i czując, jak okręt przechyla się dziobem w dół daje rozkaz do opuszczenia jednostki.
"12 minut... jak to możliwe? Cały okręt zniknął w 12 minut".
Potem już tylko ciemność, słona woda i palący oczy oraz gardło olej unoszący się na wodzie niczym nagrobek po krążowniku.
"Musiałem stracić przytomność...".
Kolejny slajd to dzień. Setki jego chłopców dryfuje na falach, było zaledwie kilka tratw ratunkowych.
"Dlaczego mnie nie słuchali? Szalupy...".
Najgorsze jednak były krzyki, gdy przypłynęły rekiny. Jeden po drugim znikający pod taflą, momentalnie czerwieniącej się wody, ludzie. Utrata człowieczeństwa, gdy dryfujący na falach zaczęli w walce o miejsce na tratwie mordować się nawzajem, gdy ogarniał ich obłęd i halucynacje z powodu odwodnienia i hipernatremii.
"Krzyki i bezsilność... miałem w tedy jak inni, po prostu skoczyć i dać się objąć ciemności".
Kontradmirał szybkim ruchem zgarnął ze stolika swoją służbową broń, zbiegł po schodach i wyszedł do ogrodu. W dłoni ołowiany marynarzyk. McVay patrzy na niego, jak gdyby chciał przeprosić, błagać o wybaczenie. Drugą rękę, tę z rewolwerem, uniósł do skroni... Ciemność.



USS "Indianapolis" na kotwicy w Pearl Harbor, rok 1937.


By opowiedzieć Historię krążownika USS "Indianapolis", trzeba wspomnieć również kilka innych. Losy tego okrętu splatają się z losami wielu setek a nawet tysięcy, jeśli nie milionów ludzi. 10.000 ton żelaza przyniosło rozpacz i śmierć dwóm nacjom i stało się synonimem "posłańca śmierci", pomimo, że tak naprawdę za wszystkimi tymi nieszczęściami stali ludzie i ich nonszalancja.

niedziela, 17 września 2017

Szack - "Póki my żyjemy"

Był rześki, czwartkowy poranek. Wrzesień dobiegał końca a i pogoda nie była już taka jak na początku. Początku września, początku wojny... Wśród zarośli na skraju lasu, równolegle do grobli, która prowadziła z małej mieściny o nazwie Szack, grupowali się ludzie. Było od razu widać, że to wojsko. Sprawnie i w szybkim tempie ustawiono działa z wylotami skierowanymi w stronę wsi. Oficer w stopniu majora uważnie obserwował wszystkie działania. Czterdziestojednoletni mężczyzna o okrągłej twarzy i krótko przystrzyżonych ciemnych włosach przyglądał się pobliskim zabudowaniom. Wiedział dobrze co kryje się wśród niepozornych poobdzieranych chałup. Już nie raz w ciągu tego miesiąca, wraz ze swoim batalionem Korpusu Obrony Pogranicza "Bereźne", przyszło mu walczyć z tą dziką hordą. Teraz miało być inaczej, tym razem to oni mieli zaatakować. Wskazówki zegarka tykały w okolicach ósmej a całe zgrupowanie, nie tylko batalion majora Antoniego Żurowskiego, było gotowe do boju.
Nagle od strony Szacka zaczął dobiegać charakterystyczny, basowy łoskot. Zanim pomiędzy budynkami ukazały się pierwsze sylwetki pojazdów, ktoś obok majora szepnął:
- "Czołgi..."
Pancerna kolumna zaczęła wylewać się ze wsi. Linia polskich żołnierzy jakby zafalowała - to oni mieli atakować a tu znów wróg odebrał im nawet tę możliwość.
- "Spokój!"
- "Trzymać linię!"

- "Nie strzelać!"
Rozległy się wokół rozkazy oficerów. Sowieci rwali do przodu jak na paradzie. Dowódcy stali pewni siebie w otwartych lukach z zaciętymi minami, jak gdyby od samego ich widoku miała pęknąć polska linia obrony. Czołgi a za nimi pojazdy pancerne i na końcu ciężarówka z piechotą, cały konwój jechał niemalże w szeregu. Na więcej nie pozwalała grobla, a raczej bagna rozlewające się po obu jej stronach.
Celowniczowie działek zaczęli błyskawicznie kręcić korbami, naprowadzając lufy na bolszewicką watahę. Kiedy cały ten "pancerny cyrk" znalazł się na wale i z Szacka wyjechała ostatnia ciężarówka, za którą komicznie podskakiwała doczepiona doń kuchnia polowa, niby szydząc z Polaków - bo przecież zaraz jak rozjedziem Lachów trzeba coś zjeść. Działonowi jak jeden mąż krzyknęli w stronę swoich załóg:
- "Uwaga, kolejno od czoła do pancerek ognia!"
I zagrała polska artyleria, gwałtownie niczym organy na wejście w kościele, krzepiąco niczym orkiestra na Titanicu. Tym razem jednak za Polskę, za wolność i honor. I w jednej chwili znika czoło sowieckiej kolumny w kuli ognia. Jeden po drugim płoną czołgi, samochody pancerne i ciężarówki. Pośród wybuchów gdakania polskich CKMów i jęku umierających Rosjan, żywe jeszcze załogi wyskakują z pojazdów i biegną, gubiąc broń i ekwipunek, w stronę zabudowań. Polacy w transie kładą ich ogniem swej broni niczym żeńcy łany zboża. Gdy dym się nieco rozwiewa, przed wrakami pancernych skorup, stoi kilku sowieckich oficerów. Ręce wysoko w górze, pasy z bronią rzucone w błoto - poddają się. 411 Batalion Pancerny kapitana Nieseniuka został kompletnie rozbity.

Był 28 września 1939 roku i właśnie zaczęła się ostatnia zwycięska bitwa Polaków z "czerwonymi zagonami" niosącymi pokój i braterstwo na swych bagnetach.



Żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza na pozycjach przy granicy Polsko - sowieckiej.

Gdy wspominamy walki obronne we wrześniu 1939 roku mamy w pamięci przede wszystkim boje stoczone przeciw Niemcom. Patrząc na wschód i wydarzenia od 17 września niewiele pojawia się nam przed oczami. Jest to spowodowane w głównej mierze 44 latami edukacji ustroju, który próbował nam wmówić, że tam żadnych walk nie było, że Rosjanie przyszli nam pomóc. W chwili obecnej chyba nie ma już osoby, która by w to wierzyła. Jednak propaganda socjalistyczna skutecznie zakryła mgłą poświęcenie tych, którzy stawiali opór na wschodzie. Przeciętny Polak wspomni może o obronie Grodna, czy oporze Wilna. Jednak w większości uważa się, iż wojsko polskie cofało się oddając kraj bolszewikom zajmującym polskie miasta i wsie z marszu. Kłam tej tezie zadaje jednak mała miejscowość w Obwodzie Wołyńskim, obecnie na Ukrainie a wtedy w granicach II RP. Miasteczko Szack, właśnie tam żołnierze z Korpusu Obrony Pogranicza pod rozkazami generała Wilhelma Orlik-Ruckemanna stoczyli zwycięską bitwę z wlewającą się do Polski Armią Czerwoną. Szczegóły tych starć zostały jedynie pobieżnie opisane i niestety wiele aspektów z pewnością przepadło na zawsze, lecz to z tego powodu należy je wspominać i opisywać, by całkiem nie zagubiły się w annałach historii.
Wszystko zaczęło się 17 września 1939 roku...

piątek, 1 września 2017

Smok Kaszubski - O marynarzach, którzy jeździli koleją.

Marynarze w skupieniu i ciszy wpatrywali się w gęstniejący mrok wrześniowego wieczoru. Każdy na swoim stanowisku, gotowy w jednej chwili podjąć walkę. Mat Małecki pochylony nad osłoną działka tylko czekał na sposobność do oddania salwy. Dziwnym jedynie elementem był fakt, że polscy marynarze zajmowali pozycje w wagonach ciągniętych przez lokomotywę. Co prawda huśtało nieco niczym na okręcie, jednak dźwięki jakie wydawała ich jednostka były z goła różne od tych do których przywykli. Był 10 września 1939 roku. Pociąg pancerny "Smok Kaszubski", wdzierał się niezauważony coraz głębiej na tyły Niemców. Rozkaz pułkownika Dąbka brzmiał jasno: "Dotrzeć do odciętego przez wroga 1 Pułku Morskiego i wesprzeć w celu ewakuacji". W wagonie obłożonym 9 mm blachą tłoczył się oddział desantowy gotowy do walki. Parowóz ciągnął, monotonnie stukając po szynach, skład 6 wagonów. Niemca nie było jak na razie widać. Kiedy zapadła już zupełna ciemność, pociąg zbliżył się do Redy. Na rozkaz lokomotywa zatrzymała się, szarpiąc wagonami. Pod nasyp podeszło kilka postaci. 
- "Jesteśmy z pierwszego!"   
Krzyknęła jedna z nich i zniknęła między drzewami, by po chwili powrócić z kilkoma żołnierzami niosącymi swoich rannych towarzyszy. Z wagonu desantowego wylali się marynarze ubezpieczając ewakuację i pomagając wnosić tych, którzy nie byli w stanie iść o własnych siłach. W kilka minut było już po akcji. Z całego pułku ostała się jedynie zmaltretowana garstka. "Smok" ruszył z łoskotem w drogę powrotną w kierunku Gdyni. Zaczynało świtać, a przed składem w dali dało się słyszeć strzały i huk wybuchów. Pociąg przyspieszył gdy nagle marynarskim oczom ukazali się polscy żołnierze z 3 Batalionu Rezerwowego nacierający na Niemców wzdłuż drogi z kierunku Zagórza. 
Gwizdek! To dowódca "Smoka" dał sygnał do zatrzymania. Wróg nie spodziewał się Polaków na swoich tyłach a na pewno nie pociągu pancernego. Ogień z CKMów i działka celnie "kosił" żołnierzy Wehrmachtu, którzy bezradnie próbowali się przegrupować. Ostatecznie byli zmuszeni odskoczyć a "Smok Kaszubski" pośród wiwatu chłopców z Batalionu Rezerwowego, ruszył w dalszą drogę.     
* Tekst na podstawie materiałów źródłowych.

Artystyczna wizja "Smoka Kaszubskiego" pod mostem na ul. Wyspiańskiego w Gdańsku

O pociągach pancernych z września 1939 roku chyba każdy słyszał, przynajmniej przelotnie. Historia tego konkretnego egzemplarza jest może krótka, ale za to bardzo interesująca i tak naprawdę nie do końca jasna. Chociażby sam fakt, że nie ma żadnych zdjęć, które by dokumentowały istnienie tego pociągu, czy też to, że załogę stanowili marynarze i tak naprawdę był prowizorycznym pociągiem pancernym powstałym z prywatnej inicjatywy jego dowódcy. Zapraszam na krótką opowieść o "Smoku Kaszubskim."

sobota, 19 sierpnia 2017

Wyślij kartkę do powstańca.

Ja już wysłałem a ty?

Dzięki inicjatywie www.bohateron.pl Każdy z nas może pokazać swoją wdzięczność i pamięć tym którzy walczyli za Polskę, za nas w trakcie Powstania Warszawskiego.




Kartki są dostępne bezpłatnie, punkty dystrybucji można znaleźć na stronie inicjatora, lub wysłać ją bezpośrednio on-line. 
Czasem mały gest potrafi wywołać wielki efekt. Ja już wysłałem kartkę a ty? 

Przydatne linki:

poniedziałek, 31 lipca 2017

1.08.1944 - A gdy padły pierwsze strzały.

Kapral podchorąży Armii Krajowej, Zdzisław Sierpiński wraz ze swoją drużyną podejmuje broń z zakonspirowanego składu w jednym z warszawskich domów. Jest 1 sierpnia  1944 roku, około godziny 13, a dzień jest upalny. Ludzie "Świdy", bo takim pseudonimem posługuje się Sierpiński, upychają w milczeniu pistolety, peemy i granaty pod marynarki i płaszcze. Część broni ląduje w workach. Wszyscy dzielą się na grupki i opuszczają oddzielnie lokal. Ich "towar" musi trafić do punktu koncentracji oddziałów 9 Kompanii Dywersji Bojowej "Żniwiarz" na Żoliborzu. Jakże będą musieli się rzucać w oczy, tak naubierani, kiedy żar leje się z nieba. W głowie "Świdy" echem odbijają się słowa odezwy konspiracyjnej, zamieszczonej w biuletynie radiowym "AR":
"W ostatnich dniach zdarzyło się na terenie Warszawy szereg wypadków lekceważenia sobie środków ostrożności w stosunku do okupanta. Lekkomyślność ta pociągnęła za sobą wiele niepotrzebnych i bolesnych ofiar. Należy pamiętać, że nie czas jeszcze na dekonspirację." 
Godzinę "W", czyli moment wywołania powstania zaplanowano na godzinę 17. W całej Warszawie właśnie koncentrują się oddziały AK, podejmowana jest broń z zamelinowanych magazynów. Łączniki alarmowe od rana przekazują rozkaz pułkownika Antoniego Chruściela "Montera" o wybuchu powstania w mieście. Grupka młodych, dziwnie ubranych jak na letnią porę ludzi idzie ulicą Kochanowskiego, na czele którego nonszalancko kroczy 20 letni Sierpiński. Nagle rozlega się warkot ciężarówki. To od strony Powązek nadjeżdża niemiecki patrol żandarmerii. Samochód jedzie powoli w stronę plutonu AK, oficer siedzący obok kierowcy przygląda się przechodniom. Ludzie "Świdy", częściowo już w butach z cholewami i spodniach od munduru muszą się cholernie wyróżniać na tle "normalnych" warszawiaków. Zdzisław patrzy w oczy Niemca, wydawać by się mogło, iż ten doskonale wie kim są... Tylko jeszcze się zastanawia czy zareagować, czy udać że nic nie widzi. Po krótkim rachunku zysków i strat, na twarzy hitlerowca maluje się zdecydowanie.
"Halt! Hände hoh!"
Ciężarówka hamuje z piskiem opon, Polacy padają na ziemię wyjmują broń i zaczynają strzelać do Niemców. Nim ci zdążyli jeszcze wyskoczyć z samochodu, z drugiej strony podchodzi wsparcie AK, wysłane dla dodatkowego zabezpieczenia transportu broni. W stronę ciężarówki leci kilka granatów. Auto staje w płomieniach, kilku nazistów leży na ulicy a reszta ucieka. Sierpiński rozkazuje szybki odwrót i dociera bez strat własnych na miejsce zbiórki. To nie tak miało być, jeszcze za wcześnie, jest godzina 13:50. Pierwsze strzały powstania warszawskiego padają ponad 3 godziny za szybko.
*Tekst na podstawie wspomnień Zdzisława Sierpińskiego, oraz książki Władysława Bartoszewskiego "Dni walczącej Stolicy"

Powstańcy Warszawscy przygotowujący się do walki. Sierpień 1944 rok.
Źródło: Mikołaj Kaczmarek

Kiedy Tadeusz "Bór" Komorowski wydawał rozkaz pułkownikowi Chruścielowi, przywódcy powstania, liczył na efekt zaskoczenia i kiepskie morale niemieckich żołnierzy. Rozkaz brzmiał:
"Jutro o piątej po południu rozpocznie pan działania."
Decyzja była oparta na informacji o zbliżającym się froncie sowieckim, który miał dotrzeć do stolicy kiedy ta będzie już wolna. Armię czerwoną miały przywitać polskie struktury administracyjne i polska armia (Armia Krajowa).

poniedziałek, 17 lipca 2017

10TP - "Amerykanin po polsku"

W czwartkowy poranek 25 kwietnia 1939 roku, na bruk drogi Radzymińskiej, z chrzęstem gąsienic, w asyście innych pojazdów wjechał dosyć osobliwy czołg. Kolumna składała się z kilku pojazdów wojskowych, które całe zakurzone i obłocone rwały do przodu. Dzieci i dorośli przystawali by obejrzeć się na to niecodzienne zjawisko, pojazd pędzący na czele wydawał się być czołgiem jednak brak mu było lufy czy nawet jakiegokolwiek KMu. Z luków pojazdów konwoju, wystawały jedynie głowy opatrzone w charakterystyczne  hełmy khaki bez daszka i czarne berety. Wozy pojawiły się nagle i jakby znikąd, nikt nic nie wiedział o defiladzie, przemarszu czy manewrach. 
Kierowca - mechanik prowadzący pierwszą maszynę, przetarł znużone oczy myśląc: 
"Taka trasa... Dzięki Bogu już Warszawa."
Zmęczony ale dumny ze swojego nowego pojazdu, ze swojego kraju, czuł podekscytowanie możliwością wzięcia udziału w testach prototypu polskiego czołgu.
Kiedy nagle na skraju pola widzenia kierowcy, gwałtownie pojawił się jakiś obiekt. Czołgista automatycznie szarpnął za drążki, cedząc przez zaciśnięte zęby:
-"Skurrrww!"
Maszyna twardo szarpnęła się na prawo i w huku spadających gąsienic wyrwała granitowy krawężnik osuwając się do rowu. Przestraszony motocyklista, który nie zauważył wojskowego taboru, zachwiał się na swojej maszynie mało co nie upadając na szosę. Pozostałe pojazdy stanęły natychmiast, z ich wnętrz w pośpiechu zaczęli wyskakiwać żołnierze. Oficer siedzący w wieży "dziwnego" czołgu, zeskoczył na zrytą ziemię obok maszyny. Widząc zerwane gąsienice i pusto obracające się koła krzyknął do pozostałych:
-"Trzeba odrzucić grunt i spróbować naciągnąć gąsienice!" 
Przykucnął, dokonując oględzin miejsca gdzie czołg zawisł na garbie rowu. Kierowca wygramolił się z luku zwracając się do swojego dowódcy:
-"Co za gałgan jeden, ledwośmy go minęli. Zmiażdżyliby my go jak nic."
Wokół zaczęła zbierać się gawiedź, ktoś przyniósł aparat fotograficzny i zaczął robić zdjęcia. Pancerniacy próbowali go przegnać ale bezskutecznie. W końcu oficer zirytowany sytuacją rozkazał swojej załodze:
-"Przynieść mi tu płachtę i nakryć wóz! Tylko żwawo, jeszcze sobie nasz nowy czołg wróg szybciej obejrzy niż na defiladzie pojedziem."             
*Sfabularyzowany tekst na podstawie materiałów źródłowych.



Czołg 10TP na dziedzińcu Warsztatów Doświadczalnych BBT Br.Panc. w Ursusie

Siłą II PR na polu walki byli ułani, to oni ratowali ojczyznę od czerwonej powodzi nadciągającej ze wschodu. Jednak to co dobrze się sprawdzało w 1920 roku, z biegiem lat stawało się niewystarczające i Polacy zdawali sobie z tego sprawę. Młody kraj, który odbudowywał swoją egzystencję potrzebował broni pancernej. Nie było to jednak takie proste zadanie, jeśli wziąć pod uwagę sytuację ekonomiczną, oraz geopolityczną. Jednym z ambitniejszych projektów i w pełni dorównującym pod względem technicznym, konstrukcjom naszych nieprzychylnych sąsiadów, był czołg PZInż 10TP. Czołg, który miał przede wszystkim bronić wschodnich granic kraju, niestety nie wyszedł poza prototypowy egzemplarz. Oto krótka historia polskiej myśli technicznej opartej o amerykańską konstrukcję, odtworzoną z pamięci i ulotek.

poniedziałek, 3 lipca 2017

Helgoland - Malutka wysepka o wielkiej historii

Niedzielne popołudnie zapowiadało się nadzwyczaj spokojnie i pogodnie, kiedy Franz Schensky wraz ze swoim szwagrem wybrali się na wycieczkę żaglówką. Z Helgolandu w kierunku Hamburga i Bremen wypłynął własnie ostatni prom tego dnia i na małą wysepkę powróciły spokój i cisza. Kiedy słońce skłaniało się już w stronę zachodu zerwał się mocniejszy wiatr a błękit nieba przysłoniły chmury. Szwagier będący na urlopie u Schenskyego, popatrzył niespokojnie w górę. Wówczas z uśmiechem na twarzy odezwał się Jacob Hamkens, wprawiony żeglarz i właściciel stateczku, którym płynęli:
- Spokojnie, tylko straszy. Lato tego roku jest wyjątkowo łaskawe dla helgolandzkich szyprów. Już zarobiliśmy dobry grosz a to jeszcze nie koniec w tym sezonie, jeśli aura pozwoli...
I faktycznie po chwili niebo przetarło się a wiatr uspokoił i popołudniowe słońce znów zaczęło grzać. Kiedy w końcu Franz i jego szwagier dobili do portu, na nabrzeżu tłoczyli się, głośno dyskutując, urlopowicze i miejscowi. Szwagrowie wyskoczyli z żaglówki na molo i skierowali się w stronę tablicy ogłoszeniowej, przy której gromadził się tłum. Jeden ze stojących tam mężczyzn na ich widok podszedł pospiesznie i podekscytowanym głosem oświadczył:
- Austriacki następca tronu wraz ze swoją małżonką zostali zamordowani. To się nie skończy dobrze, teraz będziemy mieli wojnę.  
Schensky zmarszczył czoło i po chwili odezwał się do znajomego:
- Jacob, spokojnie. To z pewnością tragiczna i niepokojąca wiadomość, lecz czy taki incydent może wywołać międzynarodowy konflikt? Tak często w przeszłości wojna była już prawie pewna. 
Był 28 lipiec 1914 roku i tak burzliwie jak wybuchła dyskusja na temat mordu dokonanym na Franciszku Ferdynandzie i jego małżonce, tak szybko wszystko się uspokoiło. Helgoland powróciła do normalności, wyspa żyła pełnią sezonu urlopowego i cieszyła się wspaniałą pogodą. Jednak miało się to zmienić już niebawem. 
Franz Schensky przechodził 31 lipca wieczorem przez zwykle zaludniony Marcusplatz. Jednak tym razem musiał przystanąć. Był piątek i ani żywej duszy, wszystkie zwykle gwarne lokale i kawiarenki miały pospuszczane rolety a stoliki i krzesła zniknęły z tarasów. Wszyscy turyści otrzymali tego dnia polecenie opuszczenia wyspy. Cała okolica wyludniła się prawie zupełnie, jeśli nie liczyć Helgolandczyków i garnizonu... 
Wraz z odpłynięciem turystów do portu zaczęły zawijać niemieckie łodzie torpedowe i U-Boty. Garnizon w twierdzy, również wydawał się pękać w szwach. Teraz nawet Schensky był przekonany - "Wojna jest pewna." 
2 sierpnia 1914 roku stało się to czego nie spodziewał się nawet Franz Schensky. Cała Rzesza niemiecka skandowała parol "Gott strafe England" (Boże ukarz Anglię), Tylko na małej wysepce na Morzu Północnym zapanowała cisza a euforia z kontynentu nie przeniosła się w ten zakątek ziemi. Tego dnia Schensky wraz z rodziną pospiesznie pakował podręczny bagaż. Więcej nie wolno im było zabrać. Rozkazem komendanta garnizonu wszyscy mieszkańcy, a było ich 3.427, musieli w przeciągu 24 godzin opuścić wyspę. Cały teren zamienić miał się w bazę wojenną. Schensky ze łzami w oczach zamknął drzwi swojego domu, klucz pozostawił jednak w zamku nie przekręcając go - tak brzmiał rozkaz w rozporządzeniu. 
Rankiem 3 sierpnia 1914 roku około godziny 9, Franz Schensky jak również jego rodzina i sąsiedzi, patrzyli z pokładu parowca "Cobra" na znikającą za horyzontem wysepkę Helgoland. Opuszczali swój dom w imię cesarza, ojczyzny i ideałów polityków. Kurs Hamburg...    
*Sfabularyzowany tekst na podstawie wspomnień Franza Schenskyego.     


Helgoland dzisiaj. Widok od północnego-zachodu. 

Jak ważna może być malutka, bo o areale zaledwie 1 km², wysepka na Morzu Północnym? Czy taki skrawek ziemi możne mieć bogatą i tragiczną historię? Niejedno państwo na świecie nie może zapisać w swoich dziejach tyle ciekawostek, smutku i zniszczenia co wyspa Helgoland. Przechodząca z rąk do rąk, niszczona i odbudowywana, tylko po to by próbować ją później zupełnie unicestwić i zetrzeć z mapy świata. Dzieje tej ognistoczerwonej wyspy są tym dramatyczniejsze, że w samym środku burzliwych wydarzeń stali jej mieszkańcy. Niezależnie od tego kto akurat nimi rządził tak naprawdę zawsze uważali się za Helgolandzczyków, czy jak sami się nazywają "Insulan".
Oto streszczenie dziejów tego małego zakątka ziemi.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Unrug Józef - Jak Niemiec stał się Polakiem

Niemiecki Oflag Spittal an der Donau rok 1940.
Przed budyneczek komendanta obozu jenieckiego dla oficerów zajechała limuzyna. Strażnicy wypięli swoje piersi i z wyprostowaną ręką w geście hitlerowskiego pozdrowienia, powitali wysiadające osoby. Z budynku pospiesznie wyszedł niemiecki oficer, naśladując swoich żołnierzy zawołał:
- Heil Hitler! General Major! Pański kuzyn czeka już w moim biurze. 
Pozostali dostojnicy, którzy wysiedli z samochodu wraz z przywitanym generałem, popatrzyli po sobie dziwiąc się jak jeniec trafił do biura komendanta oflagu. Cały orszak ruszył po schodkach do wnętrza gmachu. Przy biurku z założoną nogą na nogę siedział wysoki mężczyzna, w niewielkiej odległości miejsce pod oknem zajmował podoficer Wehrmachtu. Gdy weszli hitlerowscy dygnitarze poderwał się na nogi i oddał honory. Siedzący na krześle polski oficer spojrzał przelotnie na Niemców i bez emocji strzepnął niewidoczny pyłek z kolana swoich spodni. Generał Major, który tak energicznie został przywitany przez nadzorcę placówki stanął na środku pomieszczenia i rozkładając szeroko ręce, zwrócił się do siedzącego jeńca.    
- Joseph, mój kuzynie. Ile to już lat?
Joseph spojrzał bez emocji na swojego rozmówcę i wymownie uniósł brwi. Niemiec podszedł bliżej i przysuwając sobie krzesło komendanta mówił dalej.
- Doniesiono mi, że tu przebywasz, ale to musi być jakaś straszna pomyłka. Joseph, dlaczego nie powiedziałeś, że jesteś Niemcem? Ja...
Siedzący na krześle do tej pory bez słowa, uniósł dłoń przerywając swojemu kuzynowi i stanowczym ale spokojnym tonem, odezwał się po francusku:
- Jestem polskim oficerem marynarki!
Generał w osłupieniu przenosił wzrok to na swojego kuzyna to na pozostałe osoby w pomieszczeniu. W końcu znów podjął rozmowę:
- Joseph, jaki polski oficer? Co ty wygadujesz? Skończmy te farsę. Zdajesz sobie sprawę ze swojego położenia? Admiralicja Kriegsmarine zaproponowała ci miejsce w sztabie, zachowasz swój stopień admiralski... Cóż to w ogóle za teatr? I dlaczego mówisz do mnie po francusku?
Po krótkiej chwili ciszy, Joseph zacisnął szczęki a jego oczy zwęziły się. Oschłym tonem nadal po francusku cedził słowa przez zaciśnięte zęby:
- Nazywam się Józef Unrug, Jestem Polakiem i oficerem polskim a taka propozycja to dla mnie zniewaga i potwarz, nigdy jej nie przyjmę. Nie obrażaj mnie w ten sposób... kuzynie. Jeśli chodzi o niemiecki, to 1 września zapomniałem tego języka.
Generał Walther von Unruh był w ciężkim szoku, otwierał to znów zamykał usta nie wiedząc co powiedzieć. W końcu beznamiętnym tonem spytał:
- Jak mogę ci więc pomóc, czego ci potrzeba?
Jego kuzyn bez chwili zastanowienia spokojnie odrzekł:
- W moim pokoju jest nieszczelna zasłona. 
Osłupieni Niemcy w milczeniu, patrząc po sobie opuścili biuro komendanta obozu, który spiesznie odprowadzał ich do samochodu. Pozostawiony jedynie z niemieckim tłumaczem Unrug, ujął swoją nieodłączną laskę i wstał zmierzając do drzwi. Hitlerowski podoficer poderwał się i zawołał:
- Stać! Komendant nie pozwolił odejść!
Unrug obrócił się na pięcie do żołnierza i piorunując go spojrzeniem, odezwał się, tym razem po polsku jednak z wyraźnym niemieckim akcentem:
- Jak śmiesz! Wiem że jestem w obozie jenieckim, ale jestem naczelnym dowódcą floty polskiej i wymagam takowego traktowania! Szczególnie przez niższych rangą żołnierzy.
Na tę wymianę zdań wpadł komendant placówki, nim cokolwiek zdołał powiedzieć kontradmirał Unrug przeniósł na niego wzrok kończąc swoją wypowiedź:
- Zostałem odznaczony najwyższymi krzyżami Francji i Niemiec, i nie pozwolę by byle kto mówił mi co i kiedy mam robić! 
Po tych słowach wyszedł z pomieszczenia. Niemcy pozostawieni sami sobie, jeszcze przez krótką chwilę stali wyprostowani na baczność. Nadzorca obozu tłumił w sobie odruch by zasalutować za wychodzącym. Było mu wstyd, że polski jeniec potrafi wydawać mu rozkazy...      
   *Sfabularyzowany tekst na podstawie materiałów źródłowych.

Józef Unrug w 1930 roku, w tedy w stopniu Komandora.

O Józefie Unrugu, można śmiało powiedzieć, że jest wybitnym wśród nieznanych. Barwna postać historyczna, przykład patriotyzmu a jednak dzisiaj nieco zakurzona i jakby zapomniana. Chciałbym przybliżyć wam postać człowieka, który pokochał swoją ojczyznę, pomimo że jej nie znał, pomimo że nie istniała. O niewielu żołnierzach a nawet ludziach można w końcu powiedzieć, iż kupili okręt dla swojego kraju za własne pieniądze.
Pozwólcie, że przedstawię wam jedną z moich ulubionych postaci polskiej historii. Józef Unrug.

sobota, 18 lutego 2017

Lot 19 - Ostatnie zadanie

Środa 5 grudnia 1945 roku była dniem jak każdy inny w bazie lotniczej Fort Lauderdale na Florydzie. Bezchmurne niebo zapewniało doskonałą widoczność, idealny dzień by latać. Porucznik Charles Taylor, 27 letni instruktor i doskonały pilot z dużym doświadczeniem, udzielał odprawy swoim podopiecznym. 14 lotników miało odbyć swój ostatni lot szkoleniowy, nastroje były więc bardzo ożywione. W pewnej chwili z budynku za plecami zebranych wyszedł młody mężczyzna, jeden z pilotów pomachał do niego wołając:
- Hej Allan! Co z tobą?
Taylor skinął głową w stronę przechodzącego, a do pozostałych odezwał się:
- Kapral Kosnar dziś jest zwolniony. FT-81 poleci we dwójkę. 
O 14:10 pięć samolotów TBM-1 Avenger z eskadry 79M, oznaczonej jako "lot numer 19", poderwało się z płyty lotniska bazy Lauderdale.   

Radiooperator w wieży kontrolnej bazy lotniczej na Florydzie wiercił się nerwowo na krześle. Wokół niego zgromadziło się kilku oficerów. W powietrzu wisiało napięcie i zdenerwowanie, kiedy wskazówka wiszącego na ścianie zegara przeskoczyła na 19:04, w głośniku radia dał się słyszeć chaotyczny i niewyraźny z powodu zakłóceń głos porucznika Taylora:
- Trzymajmy się bardzo blisko siebie, gdy będziemy musieli wodować... Jak w którymś samolocie poziom paliwa spadnie poniżej 10 galonów, wszyscy idziemy razem w dół...
Nic więcej prócz trzasków i szumu, nie dało się zrozumieć. 
Nigdy nie odnaleziono żadnego śladu po maszynach i ludziach feralnego lotu 19.  


Samoloty TBM "Avenger" z bazy lotniczej Fort Lauderdale. Zdjęcie z muzeum fortu, nie przedstawia maszyn lotu 19.

"Lot 19" to dzisiaj synonim teorii spiskowych, opowieści fantastycznych i protoplasta wszelkiego rodzaju historii opartych na zjawiskach paranormalnych. Od tej historii powstało nieoficjalne określenie Trójkąt Bermudzki i od niej zaczął się mit tego miejsca. Cały świat zaczął każdą katastrofę i wypadek w tym rejonie przypisywać nienaturalnym zjawiskom.
Jednak nie o tym chcę napisać. Nie będzie to ani kolejna próba wyjaśnienia przyczyn zniknięcia Avengerów, ani materiał powielający niesamowite teorie. Zamierzam obiektywnie streścić mniej i bardziej znane fakty z tego dnia, mam nadzieję, że mi się to uda.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Fu-Go - Papierowa broń interkontynentalna

Niedziela 5 Maja 1945 roku, las Gearhart Mountain w stanie Oregon, USA. 
Podstarzała furgonetka zatrzymała się ze zgrzytem hamulców na poboczu drogi. Dalej się jechać nie dało. Droga była zamknięta, trwały na niej właśnie prace remontowe. Pastor Archie Mitchell spojrzał  z uśmiechem w bok na swoja żonę, która śpiewała do wtóru z piątką dzieci siedzących na tylnej kanapie. 
- "Wysiadka! Musimy tutaj poszukać miejsca na piknik. Rozejrzyjcie się po okolicy a ja zaparkuję wóz."
Zarządził pastor. 
Cała szkółka niedzielna zaczęła się wysypywać z samochodu. Elsie wysiadała powoli podtrzymując swój brzuch. Była w 5 miesiącu ciąży. Wesoła gromadka dzieci w wieku od 11  do 14 lat, wygłupiając się zniknęła między drzewami. Żona pastora odwróciła się i pomachała do męża, a następnie podążyła za dzieciakami. 
Archie podjechał kawałek dalej i zatrzymał się tuż przed zaporą zamykającą przejazd. Wysiadając z samochodu krzyknął do robotników:
- Nie będzie przeszkadzał?"
- Niee! Niech stoi, tak jest OK."
Robotnik serdecznie uśmiechnął się do mężczyzny. Kiedy pastor wszedł między drzewa zobaczył całą grupkę stojącą wokół czegoś co leżało na ziemi. Jeden z chłopców klęczał właśnie i majstrował coś przy dziwnej metalowej obręczy. Elsie obróciła się i widząc męża zawołała:
- "Arch, patrz co znaleźliśmy!"
Złe przeczucie ogarnęło Mitchella, spiął się by podbiec do żony, właśnie otwierał usta by krzyknąć, że mają odejść na bok, zostawić w spokoju dziwne znalezisko. Słowa utknęły mu w krtani gdy wszyscy zniknęli w ognistej kuli wybuchu. Mężczyzna z krzykiem rzucił się w stronę gdzie jeszcze przed chwilą stała jego ciężarna żona. Marynarką i rękoma zaczął gasić płomienie, jednak dopiero gdy zaalarmowani eksplozją robotnicy drogowi przybyli mu z pomocą udało się zdusić ogień. 
Pięcioro dzieci, kobieta i nienarodzone dziecko zginęło od wybuchu japońskiej bomby. "Fu-Go" - Pastor Mitchell miał do końca swoich dni zapamiętać tą nazwę.  


Balon bombowy Fu-Go w locie.

Mieszkańcy Japonii pierwszej połowy XX wieku byli dumnym narodem, czerpiącym jeszcze z korzeni i honoru samurai. Dlatego gdy w 1942 roku podpułkownik James "Jimmy" Doollitle, wraz z 15 innymi bombowcami B-25 zbombardował Tokio, Japończycy poprzysięgli zemstę na Amerykanach. Ich celem stało się terytorium Stanów Zjednoczonych. Jednak kraj miał małe możliwości, nie posiadał już większości swoich lotniskowców, a z każdym mijającym dniem sytuacja cesarstwa na froncie robiła się coraz gorsza. Nadzieja na odwet pojawiła się 3 listopada 1944 roku. W tym dniu Japończycy wypuścili swój pierwszy interkontynentalny balon Fu-Go.

czwartek, 5 stycznia 2017

Broń chemiczna II Wojny Światowej - Bałtycka "puszka pandory"

Późnym popołudniem 2 grudnia 1943 roku, Leutnant Ziegler siedział za sterami swego Junkersa Ju 88 czekając na wylot. Na płycie lotniska w pobliżu Mediolanu silniki uruchomiły pozostałe samoloty. Po kilku chwilach jeden po drugim zaczęły wznosić się w powietrze. Kiedy maszyna Zieglera znalazła się na wysokości przelotowej, do grupy bombowców dołączyły inne, wznoszące się z okolicznych lotnisk. 96 samolotów Ju 88 Skierowało się na wschód. Niemiecki pilot od dłuższego czasu czuł, że sprawy na frontach nie zmierzają w dobrym kierunku. Jednak gdy nad Adriatykiem do grupy flotylli powietrznej dotarło ostatnie 9 Junkersów, startujących z lotniska w Jugosławii, znów poczuł siłę Luftwaffe i przez moment uwierzył w zwycięstwo Rzeszy. Czteroosobowe bombowce z Kampfgeschwader 54 i 76 zmieniły kurs na południe, a następnie z powrotem na zachód. Celem był włoski port w Bari, miejsce, gdzie alianci dostarczali zaopatrzenie dla 8. Armii, która niedawno wylądowała we Włoszech. 
Ziegler leciał jedną z trzech maszyn przewodniczych, miał za zadanie "oślepić" radary sprzymierzonych i zrzucić nad portem flary, by pozostałe Junkersy mogły dokonać dzieła zniszczenia. Dochodziła 19:25 i zmrok robił się coraz czarniejszy, gdy w zasięgu wzroku Niemca znalazł się zaskakujący widok. Jego oczom ukazał się jasno oświetlony port, jak na dłoni było widać 75 stojących w nim statków. Z szoku wyrwał go głos w słuchawkach
- "Düppel abwerfen!" (zrzucić dipole)
Z trzech Junkersów posypały się całe chmury aluminiowych pasków, wirujących w powietrzu i wolno opadających. Te tasiemki nazywane przez Anglików Windows, skutecznie zakłóciły pracę alianckich radarów. Maszyna Zeiglera, wraz z pozostałymi dwoma "przewodnikami" zaczęła krążyć nad portem na wysokości 3.000 metrów. Niemcy nie musieli rzucać flar, by oświetlić cele pozostałym bombowcom...
W basenie centralnym portu w Bari, na kotwicy stał drobnicowiec pod polską banderą. SS "Puck" regularnie pływał z zaopatrzeniem dla wojsk sprzymierzonych. Do włoskiego portu zawinął z częściami zamiennymi i silnikami dla okrętów alianckich. Gdy zaczęło robić się ciemno, polski marynarz stanął na pokładzie i przyglądał się gorączkowym pracom rozładunkowym przy molo. Port oświetlono by przyspieszyć prace rozładunkowe, Niemcy jakoś wydawali się tu odległym zagrożeniem. Wzrok Polaka padł na amerykańskie statki amunicyjne SS "John Moltey" i stojący tuż obok SS "John Harvey". Normalnie ładunek amunicji miał pierwszeństwo i przeładowywano go w pierwszej kolejności, jednak drugi transportowiec cumował już od 4 dni przy molo "Foraneo". 
"Dziwne"
Pomyślał marynarz. Nim jego myśli zdołały zmienić tor, usłyszał, a raczej wyczuł pomruk silników. Kiedy spojrzał w górę, dźwięk przybrał na sile i zmieszał się ze świstem spadających bomb. 
"To niemożliwe, Luftwaffe straciło przecież dominację w powietrzu... i gdzie jest obrona przeciwlotnicza"
Przebiegło marynarzowi przez głowę. W tym momencie potężna eksplozja rzuciła go na pokład. To SS "John Moltey" wyleciał w powietrze, niemiecka bomba doprowadziła do eksplozji wybuchowej zawartości ładowni statku. W przeciągu sekund doszło do reakcji łańcuchowej i pochłaniając kulą ognia kilka obok cumujących statków, eksplodował SS "John Harvey." Marynarz nie zdążył stanąć na nogi, kiedy kolejna bomba trafiła jego własną jednostkę. "Puck" szedł na dno z rozerwaną burtą.
Niemieckie samoloty zniknęły tak nagle jak się pojawiły, Polak siedział w szalupie ratunkowej i pomagał wyciągać rozbitków. Marszczył czoło od przykrego zapachu, jaki docierał do jego nosa.
"Ciekawe, który nażarł się czosnku?" 
Spytał sam siebie...
Po bombardowaniu do jednego z okolicznych szpitali zaczęto dostarczać rannych. Lekarz w białym kitlu biegał od jednego, umazanego olejem i ropą pacjenta, do drugiego. Większość z nich miała ślady poparzeń. Panował istny chaos. Kiedy po kilku godzinach wyczerpującej pracy medyk wrócił do jednego z lżej poparzonych, któremu kazał czekać, Zaniemówił. Pacjent był prawie nieprzytomny, a na jego skórze pojawiły się nowe oparzenia i patrzył na lekarza niewidzącymi oczami. Nim ten zdołał zebrać myśli, jego oczy zaczęły sprawiać problemy, a na własnych dłoniach zauważył bąble i ten zapach...
"Mój Boże, czyżby Niemcy zrzucili na nas iperyt?"
Pomyślał panicznie, nim osunął się w letargu na podłogę...


Płonące, alianckie statki transportowe we włoskim porcie Bari. 2 - 3 grudzień 1943 roku.

Co się stało w Bari? Czyżby Niemcy faktycznie użyli zakazanej broni chemicznej przeciwko transportowcom sprzymierzonych?