niedziela, 17 września 2017

Szack - "Póki my żyjemy"

Był rześki, czwartkowy poranek. Wrzesień dobiegał końca a i pogoda nie była już taka jak na początku. Początku września, początku wojny... Wśród zarośli na skraju lasu, równolegle do grobli, która prowadziła z małej mieściny o nazwie Szack, grupowali się ludzie. Było od razu widać, że to wojsko. Sprawnie i w szybkim tempie ustawiono działa z wylotami skierowanymi w stronę wsi. Oficer w stopniu majora uważnie obserwował wszystkie działania. Czterdziestojednoletni mężczyzna o okrągłej twarzy i krótko przystrzyżonych ciemnych włosach przyglądał się pobliskim zabudowaniom. Wiedział dobrze co kryje się wśród niepozornych poobdzieranych chałup. Już nie raz w ciągu tego miesiąca, wraz ze swoim batalionem Korpusu Obrony Pogranicza "Bereźne", przyszło mu walczyć z tą dziką hordą. Teraz miało być inaczej, tym razem to oni mieli zaatakować. Wskazówki zegarka tykały w okolicach ósmej a całe zgrupowanie, nie tylko batalion majora Antoniego Żurowskiego, było gotowe do boju.
Nagle od strony Szacka zaczął dobiegać charakterystyczny, basowy łoskot. Zanim pomiędzy budynkami ukazały się pierwsze sylwetki pojazdów, ktoś obok majora szepnął:
- "Czołgi..."
Pancerna kolumna zaczęła wylewać się ze wsi. Linia polskich żołnierzy jakby zafalowała - to oni mieli atakować a tu znów wróg odebrał im nawet tę możliwość.
- "Spokój!"
- "Trzymać linię!"

- "Nie strzelać!"
Rozległy się wokół rozkazy oficerów. Sowieci rwali do przodu jak na paradzie. Dowódcy stali pewni siebie w otwartych lukach z zaciętymi minami, jak gdyby od samego ich widoku miała pęknąć polska linia obrony. Czołgi a za nimi pojazdy pancerne i na końcu ciężarówka z piechotą, cały konwój jechał niemalże w szeregu. Na więcej nie pozwalała grobla, a raczej bagna rozlewające się po obu jej stronach.
Celowniczowie działek zaczęli błyskawicznie kręcić korbami, naprowadzając lufy na bolszewicką watahę. Kiedy cały ten "pancerny cyrk" znalazł się na wale i z Szacka wyjechała ostatnia ciężarówka, za którą komicznie podskakiwała doczepiona doń kuchnia polowa, niby szydząc z Polaków - bo przecież zaraz jak rozjedziem Lachów trzeba coś zjeść. Działonowi jak jeden mąż krzyknęli w stronę swoich załóg:
- "Uwaga, kolejno od czoła do pancerek ognia!"
I zagrała polska artyleria, gwałtownie niczym organy na wejście w kościele, krzepiąco niczym orkiestra na Titanicu. Tym razem jednak za Polskę, za wolność i honor. I w jednej chwili znika czoło sowieckiej kolumny w kuli ognia. Jeden po drugim płoną czołgi, samochody pancerne i ciężarówki. Pośród wybuchów gdakania polskich CKMów i jęku umierających Rosjan, żywe jeszcze załogi wyskakują z pojazdów i biegną, gubiąc broń i ekwipunek, w stronę zabudowań. Polacy w transie kładą ich ogniem swej broni niczym żeńcy łany zboża. Gdy dym się nieco rozwiewa, przed wrakami pancernych skorup, stoi kilku sowieckich oficerów. Ręce wysoko w górze, pasy z bronią rzucone w błoto - poddają się. 411 Batalion Pancerny kapitana Nieseniuka został kompletnie rozbity.

Był 28 września 1939 roku i właśnie zaczęła się ostatnia zwycięska bitwa Polaków z "czerwonymi zagonami" niosącymi pokój i braterstwo na swych bagnetach.



Żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza na pozycjach przy granicy Polsko - sowieckiej.

Gdy wspominamy walki obronne we wrześniu 1939 roku mamy w pamięci przede wszystkim boje stoczone przeciw Niemcom. Patrząc na wschód i wydarzenia od 17 września niewiele pojawia się nam przed oczami. Jest to spowodowane w głównej mierze 44 latami edukacji ustroju, który próbował nam wmówić, że tam żadnych walk nie było, że Rosjanie przyszli nam pomóc. W chwili obecnej chyba nie ma już osoby, która by w to wierzyła. Jednak propaganda socjalistyczna skutecznie zakryła mgłą poświęcenie tych, którzy stawiali opór na wschodzie. Przeciętny Polak wspomni może o obronie Grodna, czy oporze Wilna. Jednak w większości uważa się, iż wojsko polskie cofało się oddając kraj bolszewikom zajmującym polskie miasta i wsie z marszu. Kłam tej tezie zadaje jednak mała miejscowość w Obwodzie Wołyńskim, obecnie na Ukrainie a wtedy w granicach II RP. Miasteczko Szack, właśnie tam żołnierze z Korpusu Obrony Pogranicza pod rozkazami generała Wilhelma Orlik-Ruckemanna stoczyli zwycięską bitwę z wlewającą się do Polski Armią Czerwoną. Szczegóły tych starć zostały jedynie pobieżnie opisane i niestety wiele aspektów z pewnością przepadło na zawsze, lecz to z tego powodu należy je wspominać i opisywać, by całkiem nie zagubiły się w annałach historii.
Wszystko zaczęło się 17 września 1939 roku...

piątek, 1 września 2017

Smok Kaszubski - O marynarzach, którzy jeździli koleją.

Marynarze w skupieniu i ciszy wpatrywali się w gęstniejący mrok wrześniowego wieczoru. Każdy na swoim stanowisku, gotowy w jednej chwili podjąć walkę. Mat Małecki pochylony nad osłoną działka tylko czekał na sposobność do oddania salwy. Dziwnym jedynie elementem był fakt, że polscy marynarze zajmowali pozycje w wagonach ciągniętych przez lokomotywę. Co prawda huśtało nieco niczym na okręcie, jednak dźwięki jakie wydawała ich jednostka były z goła różne od tych do których przywykli. Był 10 września 1939 roku. Pociąg pancerny "Smok Kaszubski", wdzierał się niezauważony coraz głębiej na tyły Niemców. Rozkaz pułkownika Dąbka brzmiał jasno: "Dotrzeć do odciętego przez wroga 1 Pułku Morskiego i wesprzeć w celu ewakuacji". W wagonie obłożonym 9 mm blachą tłoczył się oddział desantowy gotowy do walki. Parowóz ciągnął, monotonnie stukając po szynach, skład 6 wagonów. Niemca nie było jak na razie widać. Kiedy zapadła już zupełna ciemność, pociąg zbliżył się do Redy. Na rozkaz lokomotywa zatrzymała się, szarpiąc wagonami. Pod nasyp podeszło kilka postaci. 
- "Jesteśmy z pierwszego!"   
Krzyknęła jedna z nich i zniknęła między drzewami, by po chwili powrócić z kilkoma żołnierzami niosącymi swoich rannych towarzyszy. Z wagonu desantowego wylali się marynarze ubezpieczając ewakuację i pomagając wnosić tych, którzy nie byli w stanie iść o własnych siłach. W kilka minut było już po akcji. Z całego pułku ostała się jedynie zmaltretowana garstka. "Smok" ruszył z łoskotem w drogę powrotną w kierunku Gdyni. Zaczynało świtać, a przed składem w dali dało się słyszeć strzały i huk wybuchów. Pociąg przyspieszył gdy nagle marynarskim oczom ukazali się polscy żołnierze z 3 Batalionu Rezerwowego nacierający na Niemców wzdłuż drogi z kierunku Zagórza. 
Gwizdek! To dowódca "Smoka" dał sygnał do zatrzymania. Wróg nie spodziewał się Polaków na swoich tyłach a na pewno nie pociągu pancernego. Ogień z CKMów i działka celnie "kosił" żołnierzy Wehrmachtu, którzy bezradnie próbowali się przegrupować. Ostatecznie byli zmuszeni odskoczyć a "Smok Kaszubski" pośród wiwatu chłopców z Batalionu Rezerwowego, ruszył w dalszą drogę.     
* Tekst na podstawie materiałów źródłowych.

Artystyczna wizja "Smoka Kaszubskiego" pod mostem na ul. Wyspiańskiego w Gdańsku

O pociągach pancernych z września 1939 roku chyba każdy słyszał, przynajmniej przelotnie. Historia tego konkretnego egzemplarza jest może krótka, ale za to bardzo interesująca i tak naprawdę nie do końca jasna. Chociażby sam fakt, że nie ma żadnych zdjęć, które by dokumentowały istnienie tego pociągu, czy też to, że załogę stanowili marynarze i tak naprawdę był prowizorycznym pociągiem pancernym powstałym z prywatnej inicjatywy jego dowódcy. Zapraszam na krótką opowieść o "Smoku Kaszubskim."