wtorek, 28 września 2021

Karaszewski i Salwa - Samotni obrońcy ojczyzny

Pierwszego września 1939 roku wielu Polaków rzuciło swój los na szalę w imieniu obrony ojczyzny. Bronili nie tylko swojego kraju, ale również swoich miast, podwórek, domów i rodzin. Niejednokrotnie nieśli tę ofiarę samotnie i bez perspektyw na zachowanie własnego życia, tylko po to, by dać szansę innym. Dziś zapraszam na dwie krótkie, aczkolwiek dramatyczne i wymowne historie. Kapral Józef Salwa i plutonowy Stefan Karaszewski są niejako ikonami poświęcenia i patriotyzmu w tamtych ciężkich dniach. Obaj samotnie stawili czoła przewyższającemu w liczbie i uzbrojeniu przeciwnikowi. Obaj zdołali na jakiś czas zatrzymać natarcie broni pancernej i obaj oddali życie w tragiczny sposób.

Żołnierz na tle plakatu propagandowego z września 1939 roku.

Z pewnością jest wielu takich bohaterów i z pewnością historii wielu nigdy nie poznamy. Tym ważniejsze jest to, aby przypominać pamięć o tych, których walka została zapamiętana.
  

*** Piechur ***


5 Września 1939 roku w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego, był jak w całej Polsce ciepły i słoneczny. Na niewielkiej łączce nieopodal torowiska rozciągały się podłużne rowy usytuowane nieco na wzniesieniu. Transzeje były opustoszałe i porzucone. Jedynym dziwnym elementem zdawał się ciężki karabin maszynowy wz. 30, nadal stojący na stanowisku ogniowym najniżej położonego okopu.
Kilkadziesiąt minut po 14 z lasu, z rykiem silnika wyjechał pierwszy PzKpfw II z wyróżniającym się na wieży białym krzyżem. U podnóża pagórka jakby zwolnił, jednak już po chwili gąsienice wyrwały strzępy trawy i ziemi a maszyna skoczyła do przodu. Nagle rozległ się huk eksplozji, a czołg znieruchomiał. Zakopana na przedpolu okopanych pozycji mina, unieruchomiła niemiecki pojazd. Dym unoszący się spod niego gęstniał coraz bardziej i powoli zaczęły ukazywać się jęzory płomieni. Na wieży odskoczyła klapa włazu, z wnętrza wyskoczyła postać w czarnym kombinezonie. Niemiec pochylił się jeszcze, by pomóc wydostać się z płonącego Panzera swojemu koledze. Gdy obaj pancerniacy zeskakiwali z pojazdu, huknęły dwa strzały, a żołnierze padli bez życia w trawę. Kolejne niemieckie czołgi minęły dymiącą skorupę i popędziły w stronę polskich umocnień, za nimi z lasu wylała się piechota w charakterystycznych Stahlhelmach.

Plutonowy Stefan Karaszewski był jedynym żołnierzem 85. Pułku Strzelców Wileńskich, który pozostał na pozycji, na północ od wsi Kosów. Reszta jego oddziału wycofała się ze względu na przerwanie frontu i zagrożenie okrążeniem przez nieprzyjaciela. On został dobrowolnie, łamiąc rozkaz, obiecał sobie osłaniać odwrót kolegów. 


Stefan Karaszewski

Gdy kolejne „szwabskie” maszyny zostają zatrzymane na polu minowym przed transzeją, Stefan zajmuje już stanowisko za CKMem. Niemcy chcący uniknąć śmierci w płomieniach wyskakują przez włazy prosto pod kule karabinu maszynowego. Jego ofiarą pada również załoga motocyklu z przyczepką, który właśnie wyskoczył z lasu. Wróg jednak nadal z impetem atakuje pozycje Karaszewskiego. Kiedy kolejne Panzery jakimś cudem omijają miny, plutonowy wychylając się już z innego miejsca swego okopu, unieruchamia je wiązkami granatów. Niektóre załogi nie wysiadając z pojazdów w obawie przed kulami, giną od ognia i dymu.
Dopiero teraz Niemcy zatrzymują szturm. Czołgi zaczynają ostrzał pozycji z działek i karabinów, wtóruje im, kryjąca się za nimi piechota. Jednak plutonowy Karaszewski nie daje się przytłoczyć. Ciągle zmieniając pozycje w okopie i czołgając się od karabinu maszynowego do skraju wykopu, by rzucić granatami, skutecznie szachuje wroga. Czołgi płoną niespełna dwadzieścia metrów od stanowiska polskiego obrońcy. Na przedpolu stoi siedem unieruchomionych i dymiących maszyn. Dopiero gdy z CKMu zwisa złowieszczo pusta parciana taśma, a Sthahlhelmy powoli otaczają pozycję Stefana od strony wsi, ten Strzela w ich stronę ostatnimi pociskami z Mausera i rzuca swoje ostatnie granaty, jeden, pozostawiając dla siebie.
Niemcy z lękiem podchodzą do wykopów i nie potrafią uwierzyć, że na dnie rowu leży ciało tylko jednego człowieka...

Stefan Karaszewski urodził się 14 kwietnia 1915 roku w Harbinie, gdzie znajdowała się siedmiotysięczna polska diaspora. Był synem Stanisława i Anny, którzy w czasie zaborów jako poddani cara wyemigrowali do Azji, by pracować na kolei. Tam się poznali i ożenili, tam też adoptowali również dziewczynkę, której rodzice zmarli. W ten oto sposób Stanisław zyskał siostrę.

Rodzina Karaszewskich. 

Kiedy Polska po 123 latach odzyskała swoją niepodległość, rodzina postanowiła wrócić w ojczyste strony Stanisława. Państwo Karaszewscy przeprowadzili się do Tomaszowa Mazowieckiego na ulicę Główną 36. Dorastający chłopak musiał bardzo szybko przejąć obowiązki żywiciela rodziny, ponieważ ojciec ciężko zachorował. Dlatego Stefan zaraz po zakończeniu edukacji podstawowej był zmuszony podjąć pracę w fabryce włókienniczej.
Od młodzieńczych lat angażował się patriotycznie, na przykład w Związku Strzeleckim „Strzelec”, gdzie z wyróżnieniem ukończył kurs przysposobienia obronnego. Jego zaangażowanie w tej paramilitarnej organizacji przełożyło się w późniejszym okresie na podjęcie kariery wojskowej. Stefan został przydzielony do 85. Pułku Strzelców Wileńskich do 2. Kompanii Szkolnej Karabinów Maszynowych. Nim poszedł do wojska, zdążył się ożenić i wraz z żoną doczekać się upragnionego dziecka. Niestety w czerwcu 1939 roku jego kilkumiesięczna córeczka zmarła w wyniku choroby. Nad grobem, pogrążony w żałobie miał powiedzieć, że jeżeli dojdzie do wojny, to żywy nie odda się wrogowi.


Oddział "Strzelca" z Tomaszowa w Sulejówku, 16 maja 1936 roku.


Ironią losu może również wydawać się fakt, że służba wojskowa kaprala Karaszweskiego miała zakończyć się 10 września 1939 roku.
Gdy we wrześniu wojna stała się faktem, 85. Pułk Strzelców Wileńskich stanął na pozycji na północ od Piotrkowa Trybunalskiego, by bronić miasta od północnego zachodu. 2. Batalion, w którym znajdował się Stefan, od zachodu zabezpieczył przedpola dużym polem minowym. W ziemi znalazło się ponad tysiąc min przeciwpancernych. Niestety 5 września Polacy musieli opuścić swoje pozycje, odchodząc na wschód, ponieważ miasto, którego mieli bronić, zostało zdobyte i groziło im znalezienie się w „kotle”. Niemcy w swoim marszu na Warszawę przebili się przez polską obronę na południu od Piotrkowa.

Kiedy Karaszewski, stojąc na nasypie kolejowym, zobaczył nadjeżdżające czołgi, zameldował o tym swojemu porucznikowi. Był to znak do odejścia z pozycji, by nie wpaść w okrążenie. Wcześniej przygotowany oddział Stefana szybko zaczął cofać się w ustalonym kierunku. Kapral Karaszewski jednak zamiast pójść z nimi ziają pozycje na umocnieniach. Ustawił swój karabin Wz. 30 w okopie, w najniższym punkcie łąki, co skutecznie ukryło go przed nadchodzącymi Niemcami. Na przedpolach pozycji Polaka i w jego okolicy miało znaleźć się sześćdziesiąt czołgów z 1 Dywizji Pancernej XVI korpusu Armii generała Waltera von Reichenau. Karaszewski czekał w ukryciu, aż pierwsza maszyna wyleci w powietrze na minie i dopiero wtedy otworzył ogień do opuszczających pojazd czołgistów i piechoty osłaniającej pochód kolumny. Te z czołgów, które jakoś przeszły między minami zostały obrzucone granatami i stanęły w płomieniach. Na jego konto można zapisać co najmniej jedenastu zabitych żołnierzy Wehrmachtu, siedem zniszczonych czołgów, a kolejne cztery prawdopodobnie zostały unieruchomione. Stefan poszatkował również swoim karabinem maszynowym motocykl z przyczepką. Walka z samotnym obrońcą trwała około dwóch godzin. Dopiero gdy wyczerpał się zapas amunicji, a w skrzyni zabrakło granatów, Stefan Karaszewski odbezpieczył ostatni z nich i przyłożył go sobie pod brodę.

Jego ciało Niemcy pozostawili tam, gdzie padł martwy w okopie wykopanym przez niego i jego towarzyszy. W końcu spieszyli się na Warszawę. Ciało zostało zasypane przez miejscową ludność, która była świadkiem jego bohaterskich zmagań z najeźdźcą.


Pomnik Stefana Karaszewskiego, umiejscowiony nieopodal miejsca gdzie stoczył swoją ostatnią walkę. 


Miesiąc po tych wydarzeniach w wyniku obfitych opadów mogiła Stefana Karaszewskiego została podmyta. Wieśniacy, którzy wcześniej go tam pochowali, postanowili odkopać ciało. Po tej ekshumacji zrobili to, co wcześniej nie przyszło im do głowy. Przeszukali mundur poległego i znaleźli jego dokumenty. Z książeczki wojskowej wynikało, że kilka dni przed swoją śmiercią został awansowany na plutonowego, a taśma, którą nie zdążył przyszyć na pagony, znajdowała się jeszcze w jego kieszeni. Tam również wciśnięty był przekaz pieniężny od jego matki. Przekaz, za który jej syn miał wrócić do domu 10 września po zakończeniu służby wojskowej. Dzięki niemu mieszkańcy pobliskiej wsi poznali personalia matki i mogli ją zawiadomić.
Dopiero kiedy zjawiła się na miejscu, pochowano ciało na cmentarzu w Moszczenicy. By po kilku miesiącach potajemnie przenieść zwłoki do Tomaszowa Mazowieckiego.

*** Artylerzysta ***


Niemcy idący od strony strzelnicy wkraczali do Pabianic wzdłuż torów kolejowych, prosto w kierunku dworca. Pułk SS Leibstandarte Adolf Hitler przy wsparciu batalionu pancernego i 55. Pułku Piechoty Wehrmachtu wdzierał się coraz głębiej między zabudowę, ścigając cofających się Polaków. Był ranek 7 września 1939 roku.

Nagle pojazd pancerny jadący na czele nacierających Niemców od strony Karolewa, jak gdyby uskoczył na bok i znieruchomiał. Jedynie huk zdradził, że to polska armata musiała dokonać tego dzieła. SS mani rozproszyli się na boki, nie wiedząc, gdzie dokładnie umocnili się Polscy obrońcy. Chrzęst gąsienic na bruku zapowiedział nadejście czołgów. Pojazdy z wymalowanymi białymi krzyżami na pancerzach wyłoniły się zza budynku przy ulicy Wiejskiej i parku Wolności. Znów padł wystrzał od strony ulicy Łaskiej, który unieruchomił kolejną niemiecką maszynę. Zaraz po niej stanął jeszcze jeden czołg rażony polskim pociskiem. Hitlerowcy cofnęli się pod osłonę budynków i drzew. Nikt nie potrafił ustalić, gdzie dokładnie stoją armaty. Za każdym razem, kiedy tylko na otwartej przestrzeni pojawił się kawałek niemieckiego pancerza albo grupka „Stahlhelmów”, padał donośny wystrzał i chwilę potem bryzgi ziemi lub tępy odgłos pocisku uderzającego o stal przeganiały najeźdźców do ich wcześniejszych kryjówek.
Bezradność i zamieszanie w szeregach wroga wzięła na chwilę górę nad pragmatycznym i wyrachowanym podejściem do wojny, którym zazwyczaj odznaczali się „germańcy”. Pierwotna konsternacja nie trwała jednak zbyt długo i już po chwili na podejściu do rogu ulic Łaskiej i Torowej pojawiła się mała grupka żołnierzy w mundurach „Feldgrau”. Niemcy z lekkim niedowierzaniem i zaskoczeniem szybko cofnęli się na swoje stanowiska. Zwiad zameldował o samotnym polskim artylerzyście, obsługującego armatkę Boforsa, ulokowanej przed piekarnią na ulicy Łaskiej 47. Teraz gdy była znana dokładna lokalizacja polskiego punktu oporu, nieprzyjaciel mógł go łatwiej zlikwidować. Na ulicy Wiejskiej pojawiło się niemieckie działo, które po chwili ustawiania plunęło ogniem i dymem z lufy. Eksplozja obok Polaka podpaliła cały budynek, w którym mieściła się piekarnia oraz mundur na żołnierzu. Raniony odłamkami obrońca upadł na ziemię obok swojego Boforsa. Jednak jego dłonie oparły się o bruk i zaczął się czołgać w stronę swojej armaty. Zamierzał walczyć do końca, kiedy był już przy jej kole, obok niego upadł granat. Spadł tuż obok Polaka rzucony zza jego pleców. Obrońca Pabianic poległ tuż obok swojej armaty, przy pomocy której zatrzymał natarcie wroga na około dwie godziny.


Niemcy na obrzeżach Pabianic. Najprawdopodobniej ranek 7 września 1939 roku, tuz przed drugim natarciem.

7 Września 1939 roku Niemcy wkroczyli na przedmieścia Pabianic.
Dzień wcześniej odbyła się pierwsza próba zajęcia miasta, bronionego przez 15. Pułk Piechoty „Wilki” z Dęblina, 72. Pułk Piechoty im. Dionizego Czachowskiego z Radomia oraz 36. Pułk Piechoty Legii Akademickiej i 28. Pułk Artylerii Lekkiej. „Szwabska” artyleria prowadziła przez godzinę ostrzał polskich pozycji na obrzeżach Klimkowizny, parku Wolności i Karniszewic. Nawała zniszczyła polskie tabory, umocnienia, jak również i domy. Polacy nie posiadali żadnej broni pancernej, jednak pomimo tego udało im się odeprzeć pierwszy atak i zepchnąć nieprzyjaciela za Chechło. Ten pyrrusowy sukces był jednak okupiony ogromnymi stratami.
Drugie natarcie rozpoczęło się około 10 rano 7 września. W swoich notatkach z walk pod Pabianicami wtedy SS-Hauptsturmführer Kurt Meyer zanotował:

„Jednostki pabianickie atakują bez względu na straty […] Obie strony walczą z niebywałą zaciętością”.

Wycieńczeni walką Polacy otrzymali rozkaz odwrotu w kierunku stolicy. Niemcy więc podążali za nimi, depcząc po piętach, kilkakrotnie przyszło również oddziałom Wojska Polskiego stawić czoła dywersantom. Piąta kolumna urządzała zasadzki, strzelając zza węgła w plecy z okien niemieckich szkół oraz domów pabianickich Niemców. Ostatecznie pod Ksawerowem polskie oddziały wpadły w zasadzkę i poniosły ciężkie straty. Jednak nim do tego doszło, rano zaraz na początku drugiego natarcia, Niemcy stanęli na niemalże dwie godziny. Szachowani przez jednego człowieka i armatę Bofors 37 mm. Tym dzielnym polskim żołnierze okazał się kapral Józef Salwa.

Józef Salwa urodzony w roku wybuchy pierwszej wojny światowej był człowiekiem spokojnym, skromnym i wyważonym. Tak zapamiętała go rodzina i znajomi. Jednocześnie był bardzo lubianym i uczynnym człowiekiem. Interesował się piłką nożną, w którą sam grywał w wolnych chwilach. Należał do ochotniczej straży pożarnej w Kielcach. Po zakończeniu edukacji dorabiał jako pomocnik szewca, a następnie pracował jako elektryk na kolei. Tam zapamiętano go jako rzetelnego pracownika i wesołą oraz uczciwą osobę. Służbę wojskową odbył w 1935 roku w 2. Pułku Artylerii Lekkiej Legionów. Jako celowniczy odznaczał się wyjątkowym talentem i był najlepszy w całym pułku.
Siostra Józefa wspominała go po wojnie w następujący sposób:

„Nigdy bym nie przypuszczała, że brat, człowiek skromny i cichy, może się zdobyć na to, co zrobił w Pabianicach. Nam się wydawało, że gdyby mógł, to by się zaszył w mysią dziurę”.

 


Józef Salwa, zdjęcie z książeczki wojskowej.


W październiku 1939 roku Józef Salwa miał wziąć ślub. Jego garnitur był już niemal gotowy, kiedy 2 Września otrzymał kartę mobilizacyjną do 72. Pułku Piechoty w Radomiu.
Pierwsze walki stoczył pod Rychłocicami, tam po przegranej potyczce oddział Salwy cofną się w kierunku Pabianic. Kiedy 7 września i ten punkt oporu musiał zostać przez Polaków porzucony, zaczęli się cofać przed Niemieckimi żołnierzami. Okazało się jednak, że nie wszyscy. Według opisu świadków wejścia do miasta broniły dwie armaty przeciwpancerne, jedna z nich została szybko zlikwidowana przez niemiecką artylerię, druga natomiast nadal była aktywna. Pozostał przy niej jeden samotny żołnierz, był nim kapral Józef Salwa. On i jego armata Boforsa 37 mm przez dwie godziny skutecznie szachowali Niemców. Jeden ze świadków, Józef Majewski, brat właściciela piekarni przy ulicy Łaskiej, gdzie Salwa ustawił swojego Boforsa, wspomina:

„Jak ten polski żołnierz trafił w drugi i trzeci wóz pancerny, a potem w czołg, u Niemców było zamieszanie. Nie wiedzieli, kto strzela, skąd strzela i ile dział mają obrońcy. Posłali tam zwiad. Dopiero zwiad pokazał, że strzela jeden żołnierz”.

Ten „ostatni obrońca” Pabianic celował w jedyną szosę, którą mógł nadejść wróg. Z pewnością zdawał sobie sprawę, że nie odniesie sukcesu w pojedynku z setkami żołnierzy i broni pancernej. Czy świadomie oddał swoje życie, czy może miał nadzieję na wycofanie się w ostatniej chwili? Tego nie wiadomo. Zdawał sobie jednak z pewnością sprawę, że miasto jest ewakuowane, a bocznymi drogami cofają się polskie oddziały. Jego motywy więc można niemalże jednoznacznie rozpoznać.
Józef Majewski relacjonuje dalszy przebieg wydarzeń w następujący sposób:

„Wtedy Niemcy podciągnęli na Wiejską duże działo i strzelili w kierunku żołnierza. Pocisk zapalający trafił w piętrowy dom z piekarnią mojego brata, Władysława Majewskiego, zamieniając go w kulę ognia. Wszystko wokoło płonęło. Żołnierz też”.

  

Ciało kaprala Józefa Salwy przy rozbitej armacie Bofors 37 mm wz.36. Fotografia wykonana przez żołnierza Wehrmachtu 7 września 1939 roku. Zdjęcie dzięki uprzejmości Stare Zdjęcia Pabianic. 


Nie mniej jednak najprawdopodobniej Polak jeszcze żył i nie zamierzał odpuszczać walki. Pomimo ran i uszkodzonej armaty zamierzał kontynuować ostrzał. Inny świadek tamtych dni, Kazimierz Glapa, który mieszkał przy ulicy Torowej 2, opisał, co miał widzieć na własne oczy:

„Ten żołnierz jeszcze żył, jeszcze czołgał się do armatki, żeby ją załadować i strzelać. Palił się na nim mundur, ale żył. Wtedy za plecami żołnierza spadł granat. To zrobili bracia Brodel z domu przy Kunickiego 5. To oni”.

Brodlowie byli miejscowymi Niemcami, którzy nie tylko cieszyli się z napaści III Rzeszy na Polskę, ale postanowili dołączyć do piątej kolumny i „strzelać zza węgła” do ludzi broniących swojej ojczyzny.

Kapral Józef Salwa poległ tam, gdzie walczył, obok zdemolowanej teraz armaty, którą w doskonały sposób zdezorganizował na kilka chwil niemieckie uderzenie. Ludzie, którzy wyszli na ulicę, opisywali, jak leżał w kałuży krwi, udało im się odczytać i zanotować personalia żołnierza wypisane na jego pasie wojskowym: „Józef Salwa – Kielce 72.pp”. Roman Peska mieszkaniec Pabianic z tamtych dni i autor książki „Bitwa Pabianicka” zapisał swoje wspomnienia:

„Tu przed budynkiem leżał w kałuży krwi zabity polski żołnierz, którego mundur był częściowo nadpalony. Obok niego stało małe działko przechylone na bok, z pękniętym kołem. Gdy nadeszliśmy, stało akurat dużo ludzi, otaczając to miejsce. Jedna z kobiet głośno modliła się, klęcząc przy zwłokach żołnierza. Pozostali cicho powtarzali słowa modlitwy: wieczny odpoczynek racz mu dać Panie… W pewnym momencie nadjechało wojskowe auto niemieckie i wyskoczyła z niego gromada młodzieńców w żółtych mundurach i ze swastykami na rękawach bluz. Krzycząc i bijąc kolbami karabinów, rozpędzili zgromadzonych ludzi. Po pewnym czasie mój starszy brat Marian, przyniósł wiadomość, że ów żołnierz nazywał się Salwa i sam w pojedynkę ostrzeliwał prące na miasto czołgi, niszcząc kilka z nich”.

 

Armata Bofors 37 mm wz.36. Niemcy dokonują oględzin stanowiska zajmowanego przez kaprala Józefa Salwę. 


Postawa tego samotnego żołnierza miała wzbudzić respekt nawet u wroga. Roman Kubiak w swojej książce „My, Pabianiczanie”, na temat kaprala Salwy napisał następujące słowa:

„Świadkowie tamtych dni twierdzą, że nawet oficerowie hitlerowscy, mijając poległego żołnierza, oddawali mu honory wojskowe”.

Ciało tego bohatera zostało Przez mieszkańców Pabianic pochowane w płytkiej mogile na pobliskim podwórzu. Gdy front przeszedł już dalej na wschód, rodzina Józefa otrzymała list, najprawdopodobniej od księdza parafii w Pabianicach.

„Napisał, że nasz brat zginął śmiercią bohaterską, walcząc z najeźdźcą. W przesyłce była opalona po brzegach wojskowa książeczka Józka. Zdjęcie brata ocalało”.

Siostra poległego tak opisała treść wiadomości. Młodszy brat ruszył na miejsce wydarzeń i odnalazł ciało. Ostatecznie Józef Salwa spoczął w kwaterze wojskowej na cmentarzu w Pabianicach.




Materiały źródłowe:

Jerzy Wojniłowicz - "Tomaszowski Słownik Biograficzny - Karaszewski Stefan"
Mateusz "Biszop" Biskup - "Śladami zapomnianych bohaterów"
Instytut Pamięci Narodowej
 Roman Kubiak - „My, Pabianiczanie”
Roman Peska - „Bitwa Pabianicka”




2 komentarze:

  1. Świetna robota! Dobrze że przetrwały te wspomnienia i że je opisałeś. Bardzo potrzeba takich publikacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za czytanie.
      Cieszę się że przypadło Ci do gustu.

      Usuń

Komentuj - to dla mnie najlepsza motywacja.