"Po jakimś czasie, 7 maja, zabrali mnie do Gusen. Było nas wielu, oczywiście nie tylko Włochów; myślę, że było tam ze dwieście osób. Szliśmy pieszo; Mauthausen dzieli od Gusen siedem kilometrów. Ja miałem jakieś zepsute drewniaki, bo przed wyjściem przyszedł do mnie kapo bloku 14 i zabrał mi moje. Podczas gdy Mauthausen było obozem, w pewnym sensie, umocnionym, zamkniętym murami wysokimi na trzy metry, Gusen miał charakter bardziej polowy i był o wiele mniejszy, też dużo gorszy, bo uważano go za obóz pracy, czyli za prawdziwy obóz eliminacji podlegający Mauthausen.
Kommando w Gusen było podzielone na trzy osobne obozy - Gusen 1, gdzie umieszczono mnie; ten był największy, jedyny, w którym mieścił się Revier, szpital; zaraz obok, oddzielony jedynie murem, znajdował się Gusen 2, gdzie więźniowie jeśli było to w ogóle możliwe, byli traktowani jeszcze bardziej nieludzko; Gusen 3 był niewielkim miejscem składowania szczątek ludzkich i dopiero w ostatnich dniach dowiedzieliśmy się o jego istnieniu."
"Jedynym precyzyjnym oskarżeniem - i to wyjaśniło literę "J" na aktach - był fakt udzielenia pomocy żydowskiej uczennicy na Akademię Brera, co nie było nawet prawdą. Pomogłem jej tak, jak jakiemukolwiek innemu uczniowi, który potrzebował by pomocy. Po prostu nie mogłem znieść widoku tej biednej dziewczyny, ładnej i sympatrycznej, odstawionej na bok, jakby była jakąś jadowita bestią; moi niedorzeczni koledzy z pracy traktowali te rzeczy z powaga; i to właśnie jeden z nich doniósł o tym zdarzeniu."
Najpierw osadzono go w więzieniu w San Vittore, a następnie, po miesiącu, przewieziono do Mauthausen w Austrii pod Linzem i ostatecznie do podobozu Gusen. To właśnie tam powstały jego dzienniki w formie listów do żony.
Pod koniec lutego 1944 roku Aldo Carpi został wsadzony wraz z innymi więźniami do bydlęcego wagonu. Rzucono im do środka trochę chleba, a następnie zatrzaśnięto zasuwane wrota i zaplombowano je. Podróż trwała trzy dni i trzy noce. Kiedy wreszcie pociąg stanął i stłoczeni ludzie mogli wyjść na świeże powietrze, kazano im ustawić się w szeregu. Następnie kolumna przeszła około dwóch kilometrów, by dotrzeć do obozu Mauthausen.Na Włochu wrażenie wywarła monumentalna brama obozu, ogromna kamienna z potężnymi drewnianymi wrotami. Czuł się, jak gdyby przekraczał bramy do piekła. Więźniowie przeszli przez plac apelowy, a następnie schodami do łaźni. Wraz z nowoprzybyłymi do podziemi kazano iść więźniom będącym w obozie już dłuższy czas, którzy byli w opłakanej kondycji. Nazywani w żargonie obozowym "Muslemann". Tragiczne postacie, wychudzone tak, że przez pergaminową skórę widać było każdą kość. Słaniali się na nogach, a w oczach widać było pustkę i swego rodzaju zobojętnienie. Miała to być groteskowa manifestacja, zapowiedź tego co czeka każdego, kto tu trafił. Miało to odebrać wszelką nadzieję, a zarazem już od pierwszej chwili dręczyć przybyłych nieszczęśników.
Ustawieni w szereg musieli oddać pożywienie, które ewentualnie mieli przy sobie. Po zebraniu tego co kto miał, oficer zwrócił się do nich, że kto chce odzyskać chleb, niech wystąpi z szeregu. Wszyscy ci, którzy się na to zdecydowali, zostali brutalnie pobici kijami przez strażników. Po tym przywitaniu przyszła pora na badanie lekarskie, a raczej oględziny i selekcję. Wszyscy nie zdolni, na pierwszy rzut oka, do pracy, lub ci, którzy się za takowych zadeklarowali, zostali oddzieleni i wysłani do zamku Hartheim na leczenie. W rzeczywistości zamek ten, po anszlusie Austrii został przez Niemców zamieniony na ośrodek eutanazji. W latach 1940 - 1944 zamordowano w nim około 30 tysięcy osób uznanych za "niewartościowe". Tak więc wysłanych na rekonwalescencję, nikt już nigdy więcej nie widział. Pozostali zostali rozebrani, a następnie rzucono im obozowe ubrania. Drewniaki i "piżamy", które na nikogo nie pasowały. Carpi zapisał:
"Tak więc kazali się rozebrać, zabrali wszystkie ubrania, które mieliśmy ze sobą i dali każdemu po koszuli (mnie sięgała do pępka), kalesony (kończące się w połowie nóg)i drewniaki, a potem na dwór, na śnieg, natychmiast..."
Następnie Aldo trafił na miesiąc na blok 18, był to blok kwarantanny. Nie musiał pracować, przez miesiąc najwidoczniej selekcjonowano więźniów. Część z nich została po pewnym czasie również odesłana do zamku Hartheim i zamordowana. Warunki w porównaniu do innych bloków nie były najgorsze. Każdy spał na materacu wypchanym trocinami, na podłodze, jeden obok drugiego. Tam też jeden ze współosadzonych rozpuścił informację o tym, że Carpi jest malarzem. W taki sposób trafił na blok 17, do innych artystów z całej Europy. Tam przez pewien czas mógł cieszyć się lepszym jedzeniem i względnym spokojem. Jednak w obozie wszystko musiało się zgadzać. Jeżeli ktoś pojawiał się na bloku dla cieszących się lepszymi względami, ktoś inny po pewnym czasie musiał z niego odejść. Tak więc pozostali malarze, dowiedziawszy się, że Carpi był profesorem Akademii Brera, w obawie o własną pozycję co równało się z życiem, postanowili się go pozbyć. Jak się okazało, ich zabiegi były skuteczne, bo w pewnym momencie przeniesiono go na blok 14. Tam trafił w codzienność normalnego więźnia Mauthausen. Traktowano ich w nieludzki sposób. Wszyscy musieli spać na gołej ziemi, tam, gdzie na komendę upadli, wcześniej ustawieni w rzędzie jeden obok drugiego. Jedzenie było towarem deficytowym, a nocami często odbywały się przeszukania. SS-mani wchodzili z psami i wywracali barak do góry nogami, kiedy tylko ktoś się poruszył, psy gryzły bezlitośnie nieszczęśnika, niejednokrotnie zagryzając go na śmierć.
7 Maja Aldo Capri został przeniesiony do podobozu Gusen. Trafił do Gusen 1, gdzie stosunkowo panowały lżejsze warunki. Podobóz składał się z kilku bloków, posiadał nawet oddział lekarski i dentystyczny. Leczenie wyglądało w ten sposób, że po ewentualnie przeprowadzonym zabiegu, trzeba było samemu wyzdrowieć, lub nie...
Zdjęcie zrobione we wnętrzu baraku KL Gusen |
Włocha przydzielono do pracy w kamieniołomach. Musiał tam transportować skały spod wyrobiska do wagoników kolejki transportowej. Wszystko dobywało się ręcznie i nikt nie mógł sobie pozwolić na przerwy czy powolną pracę. Capri nie był zbyt silnym człowiekiem, więc taka praca była dla niego prawdziwą gehenną, a dla jego współwięźniów problemem, ponieważ spowalniał ich i przeszkadzał, plącząc się pod nogami. W książce "Pamiętniki z Gusen" opisał to w następujący sposób:
"Nosiłem je razem z innym więźniem, robotnikiem, a więc silniejszym ode mnie, który narzekał, że nie mogłem poradzić sobie z ciężarem - mnie skały wyślizgiwały się z rąk, które nie były w stanie ich utrzymać. Poza tym pracowało się w deszczu, w błocie, a po skały trzeba było chodzić pod skalny występ."
Wyczerpany i osłabiony mężczyzna mógł jednak liczyć na pomoc życzliwych osób. Kilkakrotnie został wyciągnięty lub wypchnięty z torów, po których pędził wagonik wysyłany z wyrobiska, unikając w ten sposób przywalenia ładunkiem, lub rozjechania kolejką. Oprócz transportu skał robotnicy nosili także części konstrukcyjne, szyny, lub kopali ziemie pod torowisko, lub inne budowle. Do łopaty ręce artysty również nie były stworzone, więc szpadel często wypadał mu z rąk, lub po prostu obracał mu się w dłoniach. Niejaki Luigi Caronni, rolnik z Saronno, Litując się nad swoim towarzyszem niedoli, kazał stawać mu przed sobą, tak by strażnicy nie mogli go dokładnie widzieć i udawać, że pracuję. Rolnik natomiast wykonywał pracę za dwóch.
Capri poznał w obozie pewnego rzeźbiarza z Belgii, który był odpowiedzialny za przydzielanie ludzi do pracy. Dzięki niemu z kolei doszło do spotkania Włocha z polskim lekarzem Feliksem Kamińskim. Polak przebywał w obozie już od ponad czterech lat i przeprowadzał autopsje zmarłych więźniów dla Niemców. Po tygodniu pracy w kamieniołomie Aldo był tak wyczerpany, że nie potrafił ustać na nogach. W normalnych warunkach oznaczało to wycieczkę na tamten świat, jednak Kamiński pomógł mu, załatwiając przeniesienie na blok 28, gdzie "leczono" więźniów. W rzeczywistości leżeli oni tam kilka dni i musieli sami wyzdrowieć. Carpi dostał w pewnym momencie ropni i opuchlizny na nogach i pod pachami. Wtedy zainteresował się nim student matematyki, który przeprowadzał w Gusen swoje eksperymenty. Zaczął go naświetlać, jak to określił Capri, czerwoną lampą. Zdarzało się również, że owy student sam brał się za operacje chirurgiczne, krojąc pacjentów żywcem. Włoch niejednokrotnie słyszał wrzaski tych nieszczęśników i w obawie, że spotka go coś podobnego, znów poprosił o pomoc Kamińskiego. Ten przyprowadził innego Polaka, doktora Gościńskiego, który był chirurgiem. Po krótkich oględzinach Aldo trafił na stół operacyjny i z ulgą stwierdził, że zabieg odbędzie się pod narkozą.
Usuwanie ropni przeprowadzono na bloku 28, a następnie umieszczono go w bloku 30. Każdy pacjent nierokujący szybkiej rekonwalescencji, był przenoszony na tak zwany "Bahnhof" (dworzec). Tam musiało zawsze znajdować się 50 ludzi, ułożonych po kilku na trzypiętrowych łóżkach. Codziennie opuszczało go od 30 do 50 osób. Wszyscy jako trupy. Jeszcze tego samego dnia uzupełniano ilość chorych do przepisowych pięćdziesięciu. Jeśli nieszczęśnicy tam przebywający sami nie umarli, pomagano im w tym, na przykład zastrzykiem fenolu. Aldo mógł obserwować ten proceder, ponieważ "Bahnhof" znajdował się naprzeciwko bloku 30. Czasami przeprowadzano dezynfekcję, wypełniony ludźmi oddział ryglowano i mordowano wszystkich gazem. Następnie zwłoki wyrzucano przez okno na dziedziniec.
Ciała zamordowanych więźniów w KL Gusen. Zdjęcie zrobione zaraz po wyzwoleniu, maj 1945 rok. |
Polscy lekarze zatrzymali Carpiego w sali chorych na dwa miesiące. Było to możliwe, ponieważ Gościński cieszył się wśród Niemców szczególnymi względami z uwagi na swoje zdolności jako chirurg. Na bloku szpitalnym pracowało sporo lekarzy z Polski, oni również z niewiadomego powodu polubili starszego Włocha. W pamiętniku z Gusen Aldo Carpi wspomina:
"Z Gościńskim i Kamińskim pracowało kilku młodych Polaków, bardzo dobrych, głównie studentów medycyny. Pamiętam Eugeniusza Połomskiego, który w obozie miał pseudonim "Gnek Pieta" i który dziś jest dyrektorem szpitala Pawłowa w Poznaniu, potem Piotra Pawłowskiego, który był wysoki i gruby, a w Polsce, jeśli się nie mylę, pracował jako aptekarz [...], zapamiętałem też Bernarda Dracheima, który miał dyplom z medycyny, a przede wszystkim Stefana Malosta, studenta z Krakowa, Bardzo przywiązanego do Gościńskiego. [...] To przede wszystkim on mną kierował, doradzał, żebym nie robił żadnych głupot, nie wpadał w pułapki".
Ci Polacy dzielili się z nim jedzeniem, radami oraz alkoholem. Choć to ostatnie było drinkiem raczej jedynie z nazwy. Pewnego razu Kamiński przyszedł do artysty i z szerokim uśmiechem oznajmił, że da mu coś dobrego. Następnie dumnie zaprezentował szklankę wody z denaturatem. Był to jedyny rodzaj alkoholu, jaki można było sobie załatwić w obozie.
W szpitalnym łóżku Carpi zaczął rysować, aby oderwać się od przygnębiających myśli. Pewnego dnia stanął przed nim lekarz SS, sierżant Hans Giovanazzi. Okazało się, że chciał, żeby Włoch coś mu namalował. Musiał niestety zadowolić się farbami w proszku do ścian. Z pewnymi trudnościami namalował kilka włoskich pejzaży. Efekt na tyle zadowolił SS-Mana, że polecił go swoim kolegom. Więc zamówienia składali coraz to nowi niemieccy lekarze i nadzorcy. Kapitanowi SS Hellmuthowi Vetter namalował dwa portrety. Do tego celu otrzymał farby olejne. Niemiec był tak zadowolony, że w napływie zadowolenia zapytał malarza:
"Jak to możliwe, że pana tu wsadzili?"
W uszach Aldo brzmiało to wręcz groteskowo.
Inny kapitan SS o nazwisku Hoffmann, zamówił portret syna, który zginał na okręcie podwodnym. Po wykonaniu zlecenia namalował mu jeszcze portret żony. Z tym wiąże się pewna anegdota, ponieważ SS-Man przyszedł do Włocha i położył przed nim dwie fotografie. Na jednej była kobieta - żona Hoffmanna a na drugiej Adolf Hitler. Spojrzał na malarza i kazał mu wybierać, co chce namalować. Dla Carpiego sprawa była prosta.
Za te usługi otrzymywał od Niemców nieco mleka, pożywienia i przede wszystkim, co było w Gusen najważniejsze, jako takimi względami u strażników, co oznaczało mniej bicia od zarówno od nich samych jak i od capo.
Dzięki temu Aldo Carpi mógł przeżyć ten straszny obóz i pisać w nim swój dziennik w formie nigdy niewysłanych listów do Żony.
Jak sam podkreśla wszystko to, jeśli nie umożliwili, to znacznie ułatwili jego polscy współwięźniowie. Na końcu rozdziału zatytułowanego "Polscy lekarze" zapisał:
"Tam, w Gusen, gdyby nie było tych lekarzy z Polski, to koniec! Jeśli nie przywiązali by się do mnie, nie wróciłbym już do Mediolanu. to jest pewne".
Są to jedynie początkowe przeżycia, jakich doświadczył w czasie swojego pobytu Aldo Carpi. Jego dziennik wydany jako książka dokładnie opisuje wydarzenia, w jakich brał udział oraz jego własne przemyślenia i spostrzeżenia. Książkę można nabyć w sklepie wydawnictwa Replika:
Aldo Carpi - "Dziennik z Gusen"
Makabra...
OdpowiedzUsuń