środa, 13 kwietnia 2022

Katyń - Echa z dołów śmierci


     Ostaszków, Kozielsk i Starobielsk były przeznaczone dla polskiej „inteligencji” i są synonimem zbrodni katyńskiej. Jednak nie tylko te miejsca były katowniami dla niewygodnych Polaków, należy również pamiętać o więzieniach w Charkowie, Kalininie (Twerze), Kijowie, Mińsku. Łącznie czerwoni zbrodniarze zamordowali co najmniej 21768 obywateli polskich. Duchowni, oficerowie wojska i rezerwy, policjanci, naukowcy, lekarze, profesorowie, nauczyciele, urzędnicy i inżynierowie, wszyscy zostali uwięzieni i ostatecznie przeznaczeni do likwidacji. W tych miejscach odosobnienia przebywały osoby, które dla ZSRR stanowiły zarówno duże zagrożenie, jak i „łakomy kąsek”. Sowieci starali się pozyskać przetrzymywanych tam jeńców do współpracy. Udało im się „przekonać” około 100 osób, między innymi Zygmunta Berlinga, Kazimierza Rosen-Zawadzkiego czy Eustachego Górczyńskiego. Były to w większości osoby stawiające własne dobro nad życie kolegów i ojczyznę, więc w tym tekście warte są jedynie wspomnienia.


Ekshumowane w 1943 roku ciało majora Adama Solskiego.


Był to jednak wynik znikomy i kompletnie niezadowalający, a major Wasilij Zarubin, as sowieckich służb specjalnych przesłuchujący Polaków i badający ich przydatność, mógł jedynie zaraportować o niepowodzeniu operacji. W marcu 1940 roku Ludowy Komisarz Spraw Wewnętrznych Ławrientij Beria zdecydował o „rozładowaniu obozów”, innymi słowy mówiąc, rozpoczęła się likwidacja osadzonych tam ludzi. „Decyzja z 5 III 1940 roku” zawierała polecenie uśmiercenia 14700 osób z obozów jenieckich w Ostaszkowie, Kozielsku i Starobielsku, oraz 11 tysięcy z więzień znajdujących się na zachodniej Białorusi i Ukrainie.
Często wspominając o mordzie na polskich oficerach, zapomina się, że wśród ofiar były również kobiety i dzieci. Najmłodsza zidentyfikowana ofiara ekshumowana w katyńskim lesie to osiemnastoletni Stanisław Ozimek. Sowieci często aresztowali ojców z synami, których następnie razem przetrzymywano. Oficjalnie mówi się tu o grupie 65 osób w wieku 8 – 17 lat. Przed transportem sumiennie rozdzielano ojców od synów, część z dzieci zwolniono, los większości nie jest znany.

W Bykowni obok ofiar tak zwanego „wielkiego terroru” z lat 1937 – 1938, pochowano również Polaków likwidowanych w ramach „decyzji z 1940 roku”. W dołach miejsce znaleźli między innymi podpułkownik Bronisław Szczyradłowski, zastępca dowódcy obrony Lwowa, starszy sierżant Józef Nagalik, dowódca KOP w Skałce pod Tarnopolem. Pochowano tam również co najmniej 53 zamordowane kobiety — policjantki, funkcjonariuszki służby więziennej, i wywiadu wojskowego, konspiratorki ZWZ oraz działaczki społeczne i polityczne. Najmłodsza z nich to siedemnastoletnia Aniela Krotochwilówna aresztowana jako „agentka polskiej policji” a tym samym terrorystka.

NKWD miało już wielką wprawę i doświadczenie w mordowaniu ludzi zdobyte w czasie „operacji polskiej”. Wtedy właśnie udoskonalono technikę strzelania w tył głowy. Należało trafić u samej jej podstawy, niemalże w kark. W porównaniu ze strzałem w czaszkę efekt był znacznie mniej krwawy i kat nie musiał „brodzić” w krwi i częściach mózgu. Polskich więźniów wywożono partiami, niby przypadkiem dobranych, jednak selekcja odbywała się w taki sposób, by osoby jak najmniej się znały. Miało to zapobiec ewentualnemu oporowi i próbom ucieczki. Wspominał o tym profesor Stanisław Swianiewicz, jedyny ocalały polski oficer z transportów z Kozielska do Katynia:

»[…] Ciekawym i w pewnym stopniu tajemniczym szczegółem były telefony z Moskwy, które na kilka godzin przed odejściem transportu podawały władzom obozowym jego skład personalny«.

Najokrutniejsze było to, że ludzie mieli nadzieję, że jadą do Polski, do domu, że są zwolnieni. Jak dalej wspominał pan profesor Swianiewicz:

»Rano 30 kwietnia ujrzeliśmy kopuły cerkwi smoleńskiej oświetlone pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Z kierunku, w którym padały cienie, staraliśmy się określić kierunek naszej jazdy. Stwierdziliśmy, że jesteśmy wiezieni na północny zachód i ogarnęło nas podniecenie. Czyżby naprawdę wieziono nas do Polski?«

Na stacji końcowej Gniezdowo czekał jednak „Czornyj Woron”. Autobus więzienny o zamalowanych wapnem oknach, który wiózł polskich patriotów i weteranów walki o niepodległość w stronę dołów katyńskich i czekających już oprawców z NKWD. Tam pojedynczo ze związanymi z tyłu rękami i zarzuconym na głowę płaszczem wyprowadzano tych nieszczęśników, by strzelić im w kark nad dołem, w którym już „czekali” na niego jego rodacy, koledzy. 


Stacja Gniezdowo. Tu rozładowywano transporty z więźniami Kozielska, których następnie przewożono na miejsce kaźni w lasku katyńskim.

Nie ma potwierdzonych ucieczek z miejsca egzekucji ani, jak to się zdarzało w przypadku innych masowych morderstw, by ktoś przeżył i mógł później wyjść z masowej mogiły. Na niektórych ekshumowanych ciałach są jednak ślady bagnetów, więc można przypuszczać, iż mogło dochodzić do przypadków, gdy ktoś w ostatniej chwili próbował podjąć straceńczą walkę i zginąć śmiercią żołnierza. Jednak równie dobrze mogą to być ślady po dobijaniu ofiar, które jeszcze żyły po być może, niecelnym strzale. Może to potwierdzić zeznanie Piotra Klimowa funkcjonariusza Zarządu NKWD Obwodu Smoleńskiego:

»[...] rów był duży, ciągnął się do samych błot i w tym rowie leżeli ułożeni w stosy przysypani ziemią Polacy, rozstrzelani bezpośrednio w tym rowie. Wiem to, bo sam wiedziałem (przysypane ziemią) trupy Polaków. O okolicznościach rozstrzeliwań opowiedział mi Ustinow: on był kierowcą, woził Polaków na rozstrzelanie i widział, jak sam twierdził, egzekucje. Z samochodów wyładowywali ich prosto do rowu i strzelali, niektórych dobijali bagnetami. Ogrodzenie wokół miejsca egzekucji było takie — podwójny drut kolczasty. Polaków w tym rowie, kiedy ja tam byłem, było wielu, leżeli w rzędach, rów był długi na 100 metrów, a głęboki na dwa-trzy metry. Po tym, jak popatrzyłem na rozstrzelanych Polaków, od razu mnie wyprowadzili i powiedzieli, żebym więcej nie podchodził. Chcę dodać, że tym, którzy strzelali do ludzi i tym, którzy ich wozili, dawali bezpłatnie spirytus i zakąskę. Pamiętam jeszcze, że po rozstrzeliwaniu myli ręce spirytusem. Ja też przecierałem ręce spirytusem po tym, jak zmywałem krew«. 

Masowy grób Polaków w lasku katyńskim. Ekshumacja z 1943 roku.

Relacjonuje on również przebieg tego okropnego procederu z piwnic smoleńskiego więzienia, gdzie zginęła część więźniów z Kozielska. Klimow miał zeznać:

»W maleńkiej piwnicy był właz kanalizacyjny. Przyprowadzali ofiarę, otwierali pokrywę włazu, kładli głowę na skraju włazu i strzelali w tył głowy albo w skroń (jak kto chciał)«

Cytat znajduje się w książce Thomasa Urbana „Katyń. Zbrodnia i walka propagandowa wielkich mocarstw”. Tam, w taki sposób likwidowano duchownych i kapelanów, kapelanów różnych wyznań. Oprócz rzymskokatolickich byli tam między innymi duchowni ewangeliccy, prawosławni, rabini i kapłani muzułmańscy. 32 spośród nich było kapelanami zawodowymi, przeżyło dwóch księży katolickich. Zidentyfikować udało się 34 duchownych, którzy oddali swoje życie w mrocznych piwnicach.

W Starobielsku było podobnie, choć tu według zeznań Mitrofana Syromiatnikowa proceder był bardzo perfidny. By uśpić czujność i móc „spokojnie” mordować Polaków zabierano im bagaże i pieniądze, wydając pokwitowanie i chwilowo przetrzymując w celi. Następnie prowadzono do pomszczenia niby na przesłuchanie. Syromiatnikow zeznawał:

»[…] ja stoję w drzwiach. Otwieram drzwi: Można? Stamtąd – wchoditie. Za stołem siedzi prokurator, a obok komendant. Pyta: nazwisko, imię ojca, rok urodzenia. Mówi: – możecie iść. Wtedy od razu „puk” i „poszedł”. A komendant wołał „ałło” – co znaczyło: zabierać. Więc zabierałem. Głowy trzeba było czymkolwiek zawijać, żeby nie krwawiły«.

W Ostaszkowie potwór z NKWD Wasilij Błochin stał za drzwiami „czerwonego pokoju”, w którym ustalano personalia i w momencie, gdy wyprowadzano jeńca, strzelał mu w potylicę. Jak wspominał major Dmitrija Tokariew, szef NKWD w okręgu Kalinin, Błochin wolał strzelać w czaszkę niż w kark. Wiedząc, że egzekucje będą bardzo krwawe, przygotowywał się specjalnie pod tym kątem. Tokariew opisał to w następujący sposób:

»[…] włożył swoją odzież specjalną: brązową skórzaną czapkę, długi skórzany brązowy fartuch, skórzane brązowe rękawice z mankietami powyżej łokci. Na mnie wywarło to ogromne wrażenie – zobaczyłem kata!«.

 

Wasilij Błochin, kat Stalina. Na jego konto śmiało można zaliczyć 15 tysięcy ofiar, które własnoręcznie zamordował. Śmielsze szacunki mówią o 50 tysiącach istnień ludzkich.

Jednej nocy zabijano w ten sposób około 250 naszych rodaków, których ciała nocą przewożono i zakopywano w lasach pod Ostaszkowem.
W piwnicach smoleńskiej katowni miało dojść do przypadku, kiedy to jeden z polskich oficerów, podejrzewając cel „spaceru”, na który go wyprowadzono, wyrwał broń jednemu z NKWD-zistów i zastrzelił jego oraz drugiego strażnika. Następnie zabarykadował się w zbrojowni i miał się bronić przez trzy dni. Czerwoni zbrodniarze bali się podejść pod drzwi, więc próbowano zalać piwnicę wodą, jednak bez skutku. Dopiero na trzeci dzień wrzucono do pomieszczenia nabój gazowy, który załatwił sprawę. Iwan Nozdriew, Archiwista NKWD opisał tę sytuację następująco:

»Cały budynek NKWD był w stanie oblężenia. Okazało się, że w czasie nocnego rozstrzeliwania jeden Polak odebrał konwojentowi karabin, opanował zbrojownię i trzy dni się bronił«.

Tę wersję potwierdził również Piotr Klimow. Całe zdarzenie jednak poza tymi dwoma zeznaniami nie znajduje nigdzie indziej potwierdzenia. Obydwaj funkcjonariusze NKWD nie potrafili również podać danych personalnych tego dzielnego człowieka.

Samych ucieczek i ich prób nie było zbyt wiele. Po pierwsze dlatego, że Polacy mieli niemalże do końca nadzieję na pomyślne zakończenie niewoli, a kiedy było jasne, że czeka ich perfidna śmierć, nie byli w stanie już nic zrobić. Proceder mordu smoleńskiego był niemalże zautomatyzowany i taśmowy. Większość ludzi do ostatniej chwili dobrowolnie wykonywała polecenia i szła na własną śmierć niemalże aż nad sam skraj dołu, czy do ciemnej „rzeźni” w piwnicach więzień. Sowieci w mistrzowski sposób zastosowali tu kłamstwo i obłudę, to czym już wcześniej i później tak doskonale potrafili zwodzić świat.

Jednym z nielicznych, którzy podejrzewali, że stacja końcowa transportów znajduje się w zimnym grobie, był Stefan Suchy. Młody Policjant, który pracował niespełna miesiąc do wybuchu wojny. Schwytany przez Sowietów został osadzony w więzieniu w Horodence, a następnie przewieziony do Ostaszkowa. Był przesłuchiwany każdej nocy, by poprawić sobie warunki, zatrudnił się w kuchni. Tam rozdając jedzenie więźniom, otrzymał od jednego z polskich oficerów zegarek i list, które miał przekazać jego żonie, gdyby udało mu się przeżyć. Jak się okazało, z obietnicy się wywiązał.
Jadąc w pociągu w kierunku śmierci, miał przeczucie, że nie czeka go nic dobrego. Postanowił więc uciec razem z kolegą. Po latach wspominał:

»[…] no i on ci wyskoczył pani, on tam wlazł jakoś nogą na te bufory.[…] On skoczył, ja słucham, słucham, cicho sza, nie strzelają. To ja się pcham drugi. Umówili my się, że się spotkamy, żeby zaczekał na mnie. Ujechałem może tak z pół kilometra za nim, nim on wyskoczył. Ja się uwiesił, wiszę i nie mogę tą nogą się tam dostać. Takiem jechał, takiem wisiał. No ale potem sobie myślę, co tak będę i takiem się puścił. Normalnie tak w śnieg spadłem, no, żyję panie, czuję, że żyję. Szybko pod tory się podsunął pod same koła, a to był taki nasyp i pod tymi kołami, żeby nie widzieli. Ja pani powiem, że to jest takie uczucie straszne, jak ja leżę proszę pani, głową leżałem akurat w kierunku biegu pociągu. […] i ostatni widzę wagon, a ten krzyknął. Zauważył skurczysyn. Zauważył na śniegu, że coś leży, a ja nie ruszam się i wie pani, ten moment czekam, kiedy strzeli. Pomyślałem: „Jak krzyknął to i strzeli we mnie”. No ale nie strzelił«.

W okolicach Dawidowa spotkał się z kolegą, który wcześniej wyskoczył, jako że była już noc, około 21 postanowili znaleźć miejsce na nocleg. Udało im się zakraść do stodoły, gdzie zagrzebali się w sianie. Rano okazało się, że stodoła należy do polskiej rodziny, która pomogła im w dalszej ucieczce. Dotarł do Przemyśla i udało mu się przekroczyć granicę na Sanie.

395 Polaków zostało wyselekcjonowanych i niejednokrotnie w ostatniej chwili „ocalonych” przez Samych bolszewików. Wyżej już wypomniany profesor Swianiewicz w ostatniej chwili, już na stacji w Gniezdowo, został odseparowany i zamknięty w oddzielnym wagonie. Tam mógł obserwować, jak czarnymi autobusami wywożą jego towarzyszy niedoli w las. Gdy postawiony przed jego przedziałem strażnik przestał zwracać na niego uwagę, on wspiął się na półkę przeznaczoną na bagaż i przez mały otwór obserwował co dzieje się na zewnątrz.

»Plac był dość gęsto obstawiony wartami NKWD z bagnetem na broń. Na placu stał zwykły pasażerski autobus, średnich rozmiarów z zasmarowanymi wapnem oknami. Wejście do autobusu było od tyłu. Podjeżdżał on do wagonów w ten sposób wagonu, że jeńcy mogli wchodzić bezpośrednio ze stopni, nie stąpając na ziemię. Z obydwu stron wejścia do autobusu stali żołnierze NKWD z bagnetem na broń. Autobus zabierał ze sobą około 30 jeńców i znikał za drzewami. Wracał mniej więcej po półgodzinie lub trzech kwadransach, żeby zabrać następną partię«.

Zdjęcie z legitymacji wojskowej porucznika Stanisława Swianiewicza, wykonane w 1943 roku w Jerozolimie.

Swianiewicz został przewieziony do Moskwy oskarżony o szpiegostwo i skazany na osiem lat łagru. Życie zachował zapewne z powodu, że był znawcą gospodarki i ekonomii III Rzeszy i tym samym świetnym źródłem informacji dla radzieckiego wywiadu.
Major Józef Czapski ocalał ze względu licznych koneksji w europie zachodniej. Upomniała się o niego między innymi ambasada III Rzeszy. Grupę ocalałych Polaków, wśród której się znalazł, opisał w następujący sposób:

»Była tam cała gama stopni i przekonań, od gen. Wołkowickiego do szeregowca, od ludzi, którzy zrobili sobie krasnyj ugołok, do skrajnych zwolenników ONR«.

Generał Jerzy Wołkowiecki ocalał jako weteran wojny rosyjsko-japońskiej i osoba, która odmówiła kapitulacji okrętu, na którym służył. Niektórzy mieli po prostu szczęście. Franciszek Bator uratował życie dzięki pomyłce jednego z funkcjonariuszy NKWD. W obozie został wzięty za Czecha z Legionu Czesko-Słowackiego, bolszewik zapisał go jako Franc Bator. Lub Jan Mintowt-Czyż, za którym wstawił się oficer NKWD, rozpoznając w nim towarzysza zabaw z dzieciństwa. Ta garstka blisko czterystu osób miała wielkie znaczenie dla poznania prawdy. Mogli oni stać się świadkami tego obrzydliwej i haniebnej zbrodni przeciwko Polakom. To dzięki nim znana jest część szczegółów i losy tych, którzy na zawsze zniknęli w lasach Katynia i innych miejsc kaźni.

»9 kwietnia.

Piąta rano. Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne!). Przywieziono [nas] gdzieś do lasu; coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano [mi] zegarek, na którym była godzina 6.30 (8.30). Pytano mnie o obrączkę, którą (…) Zabrano ruble, pas główny scyzoryk […]«

- Andrzej Solski (pamiętnik znaleziony w dole śmierci).


Strzęp papieru z dołu śmierci, z zapiskami majora Stanisława Hodorowskiego, dowódcy 32. Batalionu Wartowniczego w Białymstoku.




Materiały żródłowe:

Andrzej Przewoźnik - "Katyń. Zbrodnia, prawda, pamięć"
Thomas Urban - "Katyń. Zbrodnia i walka propagandowa wielkich mocarstw"
Polskie Radio 24 - "Katyń. Zbrodnia zaplanowana - wspomnienia świadków"
Archiwum katyńskie IPN.

5 komentarzy:

Komentuj - to dla mnie najlepsza motywacja.